22 grudnia 2013

Biegasz w zimie? Jesteś zwycięzcą!

Zima w Polsce jest taką porą nijaką. W mieście jest to pora roku tak brzydka, że gdyby miała być grana w teatrze, musiałby to być gra porównywalna z urodą występów naszej reprezentacji piłkarskiej. Wiadomo jednak, że nie tylko wygląd się liczy (bo gdyby tak było byłbym samotny do końca życia). Dlatego zima ma też dla biegaczy (zaraz obok miliona wad) szereg niepodważalnych zalet, o których wspominałem już kiedyś (>>zobacz 7 powodów, żeby zacząć biegać w zimie<<).

Jak by jednak nie patrzeć milion, to trochę więcej od siedmiu, dlatego bieganie w zimie wymaga ekstra motywacji. Motywację tę trzeba stale podniecać, bo jak umknie, to zaraz się nie biega i obrasta sadłem. A, że jest ciężko widać po radykalnym spadku ilości biegaczy na ulicach. Z tego powodu poprosiłem kilku znajomych blogerów o udział w projekcie pod roboczą nazwą: Biegasz w zimie. Jesteś zwycięzcą! Odzew i kreatywność jaką mi zaserwowali powala. Sprawdźcie zresztą sami:


Za każdym razem, jak tylko będę myślał, żeby zostać w ciepłym domku puszczę sobie ten film i będę wiedział, że gdzieś tam jest całkiem spore grono ludzi, którzy biegają i którym nie straszne uroki zimy. Kim oni są? Są biegaczami! Są zwycięzcami!

15 grudnia 2013

Dziwy biegowego świata

Biegam już jakiś czas, czytam też o bieganiu, nawet na zawody jeżdżę i za każdym razem znajduję coś co mnie dziwi. Postanowiłem uszeregować zjawiska na które w związku z bieganiem trafiam regularnie, a które nie do końca rozumiem. Oto moja lista dziwów, dziwactw albo jak kto woli dziwadeł biegowego świata.

#1


Moją ścianę na fejsie zalewają setki słitaśnych foć pstrykanych w trakcie treningu. Ja na szlaku, moje buty w błotnej kałuży, tu biegłem, tam biegłam, z dziubkiem, bez dziubka itp itd. Czy nie szkoda przerywać biegowy flow na zatrzymywanie się, wyjmowanie komórki, pstryknięcie? Jak nie wyjdzie, to jeszcze poprawka. Znowu pstryknięcie. To może jeszcze ujęcie z góry... i jeszcze jedno z boku. Proszsz... Przerwa na fotkę tu, przerwa tam i jak tu wejść we wcześniejszy rytm? Przecież to kompletnie rozwala trening. Naprawdę lubię robić zdjęcia, ale jak idę pobiegać, to oddaję się temu bez reszty. Nie zastanawiam się i nie sprawdzam, czy lepiej bym wyglądał na tle liści, czy może na tle asfaltu. Zapierdzielam... tak po prostu.

9 grudnia 2013

Ruszamy w podróż dookoła świata

Everest po naszej wizycie wygląda jak Kasprowy w środku lata. Wyobrażacie sobie? Blisko 400 osób na szczycie? 88 tysięcy pompek w raptem trzy tygodnie? Sprawiliście, że rzeczy trudne do wyobrażenia stają się możliwe. Dlatego teraz proponujemy Wam żebyście dotknęli niemożliwego. Proponujemy żebyście z nami pĄpując i brzÓszkując okrążyli świat!


28 listopada 2013

Puma FAAS 500 - test tysiąca kilometrów



Dlaczego Puma?
Wybór Pumy zbiegł się z kilkoma wydarzeniami, które miały wpływ na ten wybór. Byłem świeżo po kontuzji kolana i świeżo po lekturze "Urodzonych biegaczy" McDougall'a. Chciałem spróbować biegania ze śródstopia, ale obawiałem się stawiania od razu na buty minimalistyczne. Puma, która poza pianką nie ma żadnych ulepszaczy wydawała mi się idealna i była szansa, że nie zrobi mi krzywdy jeśli jednak będę lądował na pięcie. Poza tym pięćsetki zbierały bardzo pozytywne opinie zarówno wśród profesjonalistów, jak i biegaczy amatorów. Po trzecie idealnie mieściły się w przyjętym przeze mnie zakresie cenowym, bo Faasy znalazłem w outlecie za 150 zł. Były idealne.

25 listopada 2013

Poka swoją pąpkę


Kiedy ruszało Pąpujemy na Everest spodziewaliśmy się, że rywalizacja nabierze rumieńców jak pijaczek na mrozie. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę, a prowadzenie przechodzi z rąk do rąk. Przekroczyliśmy półmetek co oznacza, że każda drużyna zrobiła bagatela około pięćdziesięciu tysięcy pompek(!!!). Do tego cały czas idziemy łeb w łeb, pompka w pąpkę. Chuck i Zohan byliby z Was dumni. Czas więc na konkurs, a właściwie pąpkurs. POKA SWOJĄ PĄPKĘ.

17 listopada 2013

Ojczyzna mówi mi jak mało wiem o sobie


Na gdyńskim Biegu Niepodległości byłem jak nasza piłkarska reprezentacja. W trochę ponad czterdzieści minut rozegrałem mecz otwarcia, potem mecz o wszystko, a na koniec powalczyłem o honor. Na szczęście w przeciwieństwie do naszych piłkarzy stać mnie na to żeby sprawić czasem miłą niespodziankę.

Nie lubię biegać na 10 kilometrów. Nie podchodzi mi ten dystans. Bieganie na dychę jest trochę jak spacer z czterolatkiem. Wymaga nie lada precyzji w doborze tempa do możliwości organizmu. Ani ognia dać od startu nie można, bo jak zaczniesz za szybko, to potem będziesz musiał go nosić na rękach. Z kolei jak zaczniecie za wolno, to albo się dzieciak zanudzi, albo nigdzie nie zdążycie na czas.

12 listopada 2013

Pąpujemy na Everest

Myśleliście kiedyś, żeby zdobyć Mount Everest? Zobaczyć siebie na szczycie? Byłoby co wnukom opowiadać, prawda? Teraz macie niepowtarzalną okazję. W dodatku możecie to zrobić nie wychodząc z domu. Jak to? Zapytacie. Otóż nie musicie mieć żadnego doświadczenia alpinistycznego. My nie będziemy się wspinać. My się WPĄPUJEMY! Tego nie zrobił jeszcze nikt w historii.


Pąpowanie (pompki robią leszcze ;) ) w samotności (nawet na Everest) jest jednak nudne i mało zabawne. Postanowiliśmy więc wprowadzić element rywalizacji. Dlatego wraz z Bo, Krasusem i Wybieganym stworzyliśmy drużynę Smashing Pąpkins. Nie będziemy jednak rywalizować między sobą. Połączyliśmy siły, by rzucić wyzwanie jakimś kozakom, żeby radość z ewentualnego zwycięstwa była jeszcze większa. Padło na ekipę obozybiegowe.pl, które wystartują jako obozypompkowe.pl. Przeciwnik, to zacny, bo obozy mają już spore doświadczenie w pompowaniu. Można więc rzec, że zaglądamy lwu w paszczę.


Jak widzicie są dwie drużyny do których możecie dołączyć i wy. Zamierzamy pierwsi (przed obozami) wpąpować się na wysokość 8848 m n.p.m. Lepiej więc już dziś dołączcie do zwycięskiej Smashing Pąpkinsowej. Możecie to zrobić na Endomondo, a link jest o >>TU<<.  Dlatego zapraszajcie krewnych i znajomych i pąpujcie z nami.

24 października 2013

Za niewielkie pieniądze złożę sprzęt do triathlonu - między popularyzacją, a rzeczywistością

"Za niewielkie pieniądze złożę sprzęt" - to nie początek ogłoszenia na Gumtree, ale zapowiedź eventu traithlonowego, który Maciej Dowbor zamierza zorganizować w przyszłym roku. Z niecierpliwością czekam na wspomniane wydarzenie ponieważ dawno żadna zapowiedź z tri-świata nie wzbudziła we mnie tak mieszanych uczuć.

rys. Matt Collins
Kaprys celebryty, który chce udowodnić, że nie jest snobem? Raczej nie, bo za Maćkiem Dowborem stoją jego nie-byle-jakie wyniki. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że dla wielu triathlonistów (w tym dla mnie) pozostają w sferze marzeń. Poza tym nawet gdyby było go stać na bóg-wie-jaki sprzęt, a tego nie wiem, bo nie jestem księgowym Maćka Dowbora, to i tak każdy, kto choćby liznął sportu wie, że buty same nie biegają, a rower sam nie jeździ. Jak nie ma mocy, to pieniądze na nic się zdadzą. Choćbyś wydał fortunę, to ten super rower, najnowsze buty i ekstra piankę czymś trzeba napędzić. Najpewniej właśnie człowiekiem.

18 października 2013

Bieganie i lokowanie

Oj, dostało się Tomaszowi Lisowi za wpis na blogu. Dostało. Niby nic. Dwie małe fotki z Poweradem przy wpisie dotyczącym przygotowań do maratonu, a przez media przewala się fala oburzenia. Przecież takie rzeczy są standardem w biegowej blogosferze. Tyle, że nie każdy jest Tomaszem Lisem, a standardy niekoniecznie są dobre.

Co takiego zrobił Tomasz Lis?

W zamieszczonym niedawno wpisie na swoim blogu w serwisie natemat.pl opisał przygotowania do maratonu we Frankfurcie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo od dawna publicznie mówił, że biega i bieganie lubi. Wpis miał jednak jeden mankament - zdjęcia. Na tych zdjęciach widać Lisa popijającego Powerade'a i to w taki sposób, żeby broń boże nikt nie pomylił go z innym izotonikiem. Do tego dochodzi wpis Roberta Korzeniowskiego, który oceniając plan treningowy Tomasza Lisa de facto rozpływa się nad właściwościami Powerrade'a. Tekst został oznaczony jedynie niewielkim napisem, że zawiera lokowanie produktu i to nie od razu, a dopiero po pierwszych krytycznych komentarzach.

Na to środowisko dziennikarskie podniosło larum, że autor narusza standardy ich pracy, że podważa niezależność i wiarygodność środowiska, a także jego obiektywizm. Tyle, że tekst napisał Tomasz Lis - blogger, a nie Tomasz Lis - dziennikarz.

15 października 2013

Jesteś zwycięzcą! Będziesz diamentem!

Maraton tradycyjnie zaczyna się od startu i tradycyjnie na starcie nic ciekawego się nie dzieje. Nuda z lekką nutą nerwowości okraszone czerstwymi żartami. Wszystko to po wystrzale startera zmienia się w atmosferę rodzinnego pikniku pomieszaną z atmosferą biznesowej gali na której po nudnej oficjałce część z gości koniecznie chce pierwsza dopchać się do bufetu. Na szczęście maratonu jeszcze nigdy dla nikogo nie zabrakło, a bywa, że jak się nachapiesz na początku, to możesz nie dotrwać do końca imprezy. Nie inaczej było na 14. Poznań Maratonie. 

Ruszyła walka o pierwszy bufet ;)

Przez pierwsze kilometry nie wydarzyło się nic sensacyjnego o czym media musiałyby informować i rozprawiać przez kolejne dni. Nikt nie umarł, nikt się nie urodził i nikt też się nie oświadczył. Najzwyklejszy maratoński standard. Ale już za pierwszą jadłodajnią przyuważam gościa, który biegnąc przede mną wali focie z rąsi i wrzuca je na fejsa. Chyba taka nowa moda: mieć fotę z Poweradem. Mijam go w chwili, gdy próbuje wklepać opis. Staram się podpatrzeć co się pisze w takiej chwili, ale nie daję rady. Może to i dobrze, bo nieładnie podglądać korespondencję nieznajomych. Chwilę potem mijamy volvo zaparkowane na poboczu z którego na cały głos leci "jesteś zwycięzcą". Jak tu nie zacieszać? No jak? Teksty z filmiku królują na poznańskim maratonie. Transparenty z diamentami, ludzie wykrzykujący cytaty. Tak trzymać Poznań! Macie jaja!

Koło 8 km pojawia się lekkie pieczenie w prawej stopie. No kurde, czyżby jakiś wredny pęcherz? Nieee... pewnie panikuję. Piecze jak pęcherz. Ale po ośmiu kilometrach? Niemożliwe. Podsłuchuję rozmowę dwóch panów obok, z której wynika, że biegną na 3:20. Zagaduję i dołączam do nich. Ciągniemy sobie tak do wodopoju na dyszce. Ból w stopie jednak nie daje o sobie zapomnieć. Przy każdym kroku jest coraz bardziej dotkliwy. Odpuszczam nowo poznanych kolegów i zatrzymuję się żeby coś z tym zrobić. Tracę sporo cennych sekund na zdejmowanie buta i zabawę z poprawianiem skarpety naiwnie sądząc, że to coś zmieni. Spieszę się i niezbyt dokładnie zawiązuję buta, co skutkuje kolejnym przymusowym postojem po paru minutach na wiązanie sznurówek. Niestety zabiegi pielęgnacyjne zdały się psu na kość. Co za ironia. Butki w których biegałem w mrozach i upałach, po błocie i po asfalcie, które obchodziły się z moimi stópkami jak z najcenniejszym skarbem właśnie teraz obrabiają mi stopę. Akurat na maratonie mają mi zrobić takiego psikusa? Śmieję się sam do siebie i zaciskam zęby. W końcu byle pęcherz nie popsuje mi tego biegu.

1 października 2013

Pozdrów biegacza!

Mam nieodparte wrażenie, że wraz z popularyzacją biegania ścieżki zalewa fala biegowych buraków. Jeszcze rok temu podczas treningów spotykałem jedną góra dwie biegające osoby. Pozdrowienie, wymiana uśmiechów była standardem. Ostatnio mijam znacznie więcej biegaczy. Pozdrawiam ich przez podniesienie ręki, a mniej więcej połowa rzuca w moją stronę chmurne spojrzenia. Skąd taka dziwna reakcja na symboliczny gest w stosunku do osoby uprawiającej tę samą dyscyplinę sportu?


Początkowo myślałem, że skoro bieganie zyskało rozmach i wciąga tysiące nowych osób, to i ja częściej będę trafiał na tych aspołecznych. Zakładam, że odsetek buców wśród biegaczy jest taki sam jak w całej reszcie społeczeństwa.

Niewykluczone też, że tych ludzi po prostu nikt nie uświadomił, jakie są zwyczaje? Może widząc pozdrawiającego ich biegacza czują konsternację i nie wiedzą jak się zachować? Nie próbowali odmachnąć, więc nie wiedzą, że jeden prosty gest w połączeniu z uśmiechem może dodać energii na kilka kolejnych kilometrów? Może warto zacząć ich edukację? Podobno na naukę nigdy nie jest za późno. Tu idealnie wpisuje się zainicjowana przez Karinę Stadnicką akcja "Pozdrów biegacza" zachęcająca do takich, integrujących środowisko zachowań, której za tę inicjatywę przybijam piątkę. Więcej informacji znajdziecie na blogu Kariny >klik< oraz na fanpejdżu akcji >klik<

Biegacze, pozdrawiajmy się, to nic nie kosztuje! Chodzi przecież o to, żeby biegało się nam jeszcze przyjemniej.

17 września 2013

Przepis na życiówkę na kacu

Zdradzę ci tajemnicę. Tajemnicę po której śmiało będziesz mógł wyrzucić do kosza plany treningowe i diety. Daję ci świeży, bo zaledwie kilkudniowy przepis na to jak pobiec życiówkę na 10 kilometrów w dzień po weselu. Na mnie podziałało, więc może i Tobie pomoże.

W piątek przed weselem starasz się zrobić jakiś lekki trening, żeby się nie zajechać. Żona i inne panie z pewnością liczą, że wieczorem pokażesz conieco ze swoich niedoskonałych umiejętności tanecznych. Na rozpisce widnieje zabawa biegowa. Jak ostatni debil wierzysz, że ma to związek z zabawą. Coś ci ten trzeci zakres nie gra, ale szybko zagłuszasz wątpliwości. Wychodzisz więc z domu, a powietrzu czuć już chłodną jesienną wilgoć. Po piętnastu minutach rozbiegania jedziesz dwadzieścia serii: minuta w trzecim zakresie tętna na minutę truchtem. Po czwartej serii masz ochotę rzucić butami w drzewo. Klniesz i wymyślasz sobie od najgorszych. Dwudziestą kończysz z rękami w górze ciesząc się jakbyś przebiegł w wymarzonym czasie półmaraton. Głupek.

O piętnastej już ledwo żyjesz i tylko myślisz, gdzie tu głowę przyłożyć do poduszki. Żeby nie było lipy wieczorem idziesz na piętnastominutową drzemkę. Dostajesz drugie życie.

12 września 2013

Nie dać się zmiażdżyć - drugie starcie z triathlonem

Stajemy z triathlonem nad Jeziorem Końskim pod Przechlewem. On pokazuje mi bojki, ja odpowiadam, że do ogarnięcia na luzaku. On tylko czeka na takie myśli. To tak jakbym sam wręczał mu do ręki młotek, którym zabije wieko mojej trumny. Triathlon pielęgnuje te myśli i podsyca, a potem, gdy wreszcie się z nim mierzę bierze do ręki młotek i napierdziela ile sił. Tak było w Malborku, gdzie wydawało mi się, że bieganie to będzie formalność. Podobnie było w Przechlewie, gdzie po malborskim debiucie stwierdziłem, że pływam całkiem całkiem.

Młocka od początku do końca.
Pływania nie zapomnę chyba do końca życia. Pralka od startu do mety. Na początku standard ktoś wpłynął na mnie, ja na kogoś. Jakieś delikatne zaloty w stylu smyranie po nogach. Ale ileż można? Jacyś tacy natarczywi ci adoratorzy. Najpierw myślałem, że pewnie od skrętu na pierwszej bojce stawka się rozciągnie i zalotnicy odpuszczą. Potem myślałem, że od drugiej. Potem nie miałem już wcale nadziei, że to się kiedyś skończy. Ilekroć złapałem rytm... jebudu... i tak co chwilę. Pozdrawiam pana w piance z czerwonymi wstawkami z którym kopaliśmy się naprzemiennie przez około 700 m. Kiedy się wreszcie rozluźniło i pomyślałem, że na spokojnie dopłynę do mety, to okazało się, że wypadłem z głównego nurtu i walę prosto w szuwary. No kurcze… Szybka korekcja kursu i wróciłem do kopaniny. Ile ja tam zdrowia straciłem niech świadczy fakt, że kiedy wybiegłem wreszcie z wody, to dalej byłem w pralce. Z chwilą wyjścia na brzeg moją ktoś przełączył na wirowanie. Spojrzenie na zegarek i czas 21:40. Cieniutko. Nawet jeśli przepłynęliśmy 1.15 km (jak pokazały zegarki Garminowców) zamiast 0.95 km (jak być powinno), to i tak licho. Miał być szuwarowy Ian Thorpe, a wyszła zwykła kłoda tartaczna. Na nic zdały się kilometry przepłynięte w jeziorze. Trzeba wrócić do basenowej tyrki. Triathlon kolejny raz pogroził paluszkiem: „Kolego, nie czuj się zbyt pewnie i naucz się pływać tak szybko żeby cię następnym razem nie skopali”.

3 września 2013

Urlop od biegania, czy urlop z bieganiem

Każdy, nawet najpiękniejszy urlop kiedyś dobiega końca. Odkąd biegam w pamięci zawsze mam pierwszy dzień. Ta chwila, gdy budzę się rano. Przecieram zaspane oczy. Powieki jeszcze delikatnie kleją się do siebie niczym przepocony podkoszulek Indiany Jonesa do ciała Harrisona Forda. Budzik nie dzwonił, ale wiem, że nie powinien. Powinienem przetoczyć się leniwie do kuchni po kubek z kawą, ale nie... myśli już zaczęły bieg. Hulają sobie szaleńczo po zaspanej głowie. Kłębią się i bzyczą nieznośnie, co rusz żądląc sumienie pytaniami o treningi. Jak tak ma wyglądać każdy poranek, to ja chromolę.

Urlop od trenowania

Dlatego lepiej wcześniej zadać sobie pytanie, czy trenować, czy nie? Odpowiedź nie jest tak do końca oczywista. Urlop dla osoby regularnie trenującej i startującej to okres, który jeśli nie jest odpowiednio wcześniej zaplanowany może stać się zmorą. Z relaksu przeistacza się w czas w którym jesteś poddawany nieustannej presji. Ciągłym naciskom. Z jednej strony presja rodziny, która choć zapewnia cię, że "wcale nie" to jednak liczy, że spędzisz z nimi więcej czasu niż tylko te kilkadziesiąt sekund, gdy przesiadasz się z roweru na buty do biegania. Która choć tego krótkiego wycinku w roku wolałaby nie układać pod twój plan treningowy. Taki urlop... wiesz... "jak normalni ludzie". Ty już oczyma wybujałej wyobraźni widzisz siebie w klapkach kubota, gdy jak przeciętny rodak robisz sobie wolne od wszystkiego poza obsługą grilla. Masz wylane na plany, założenia i starty. W końcu świat się nie zawali. Czy to aby możliwe? Czy kiełbasa nie otłuści ci łydek, a wypite piwo nie zatopi żmudnie budowanej formy? Możesz mi wierzyć. Zaaplikowałem sobie ten typ w maju. Siedem dni laby. Dni bez pracy i treningów. Mój plan treningowy runął w gruzach. Moje poukładane życie wywaliło się do góry nogami, ale kurcze... warto było. Dzięki detoksowi już wiem, że nie ma dla mnie ratunku. "Cześć. Mam na imię Błażej i jestem uzależniony od ruchu." Po takim odwyku człowiek cieszy się na myśl o treningu, jak pies na widok piłeczki. Stęskniłem się na tym urlopie za bieganiem. Stęskniłem jak-nie-wiem-co. Fajnie żeglować przez tydzień, ale biegać fajnie przez resztę roku. Co więcej taki odpoczynek nie odbił się na formie, a do treningów wróciłem dużo chętniej i bardziej zaangażowany.

27 sierpnia 2013

Wyprzedzić Lamborghini rowerem

Kierowcy trąbiący na widok biegacza i pukający się w głowę raczej nie nastrajają do obnoszenia się ze swoją biegową pasją. Z drugiej strony nie ma co się tym ludziom dziwić. Wokół pola. Gdybym ja zasuwał cały dzień na roli, pewnie też ostatnią rzeczą o jakiej bym myślał byłoby bieganie. Niemniej, tak ekspresyjne obnoszenie się ze swoim zaskoczeniem sprawiło, że tym razem na wypad w okolice Wisznic na Podlasie postanowiłem zabrać szosę, a bieganie sobie odpuścić.

Polska gościnność a'la Podlasie. Panowie drogowcy rozwijają świeżutki asfalt.
Szybki rzut oka na mapę i na pierwszy strzał poszła droga z Wisznic do Parczewa. Wybór raczej mało trafny, bo zyskała w moim prywatnym rankingu tytuł najnudniejszej trasy rowerowej. Autostrady przy niej, to szczyt urozmaicenia. Na dwudziestu trzech kilometrach są tam tylko trzy i to w dodatku niezbyt ostre zakręty. Nie ma tam żadnego poważnego wzniesienia na które trzeba by wjechać, a krajobraz na około do głównie pola. Do tego trafiłem z pogodą, kiedy była pełna lampa, ani kapki cienia i dwadzieścia osiem kresek na termometrze. Jadąc przypominają się pustynne krajobrazy rodem z USA, gdzie prosta nitka asfaltu ciągnie się hen daleko delikatnie rozpływając się na linii horyzontu. Jedynie pozarywane miejscami pobocze wybudza z letargu, bo inaczej można spokojnie się zdrzemnąć pedałując.

24 lipca 2013

Syndrom stu złotych

To gnojek ten triathlon. Bez skrupułów czyści mi portfel. Nie żadne drobne kieszonkowe. Tu stówka, tam pięć dyszek. Już w pewnym momencie myślałem, że padłem ofiarą rumuńskiej mafii, która zeskanowała pasek do mojej karty i opróżnia mi konto po trochu. To jednak mój multidyscyplinarny przyjaciel uwziął się na moje pieniądze i ciągle mu mało.

Wchodzimy z triathlonem do sportowego. Tak popatrzeć. Może jakieś ciekawe nowości się pojawiły. On bez ceregieli ciągnie mnie za rękaw na odpowiedni regał. Chociaż, by szarpać przestał. No chodź. Tylko popatrzymy. Podchodzimy. Pokazuje palcem i mówi kup. Do diaska triathlon, ale mówiłeś, że popatrzymy. Kup. Nie musimy mieć wszystkiego od razu. Spokojnie. Sukcesywnie skompletujemy sobie cały niezbędny sprzęt. Kup mi, kup mi, kup mi. Plizzz. Triathlon, ale tłumaczę ci, że teraz mamy inne wydatki, a to może poczekać do następnego miesiąca. Poza tym kupiłem ci ostatnio to i tamto. Systematycznie będziemy uzupełniać braki. Rozumiesz, prawda? Uhm... Bierze za rękaw ciągnie do innego regału. Kup. Ale przecież ci tłumaczyłem przy tamtym regale, prawda!? Że nie, że ja tu wszedłem na rekonesans, a nie na zakupy. Tak, ale to co innego. Kup. Kurczę, a chociaż magiczne słowo? Przy-da-sie. Dobra, to weźmiemy tylko tę jedną rzecz i wychodzimy. Jak się cofnę pamięcią, to tak jest praktycznie za każdym razem.

17 lipca 2013

SPD na rzecz równości (w drodze do szosodoskonałości)

Pamiętasz to uczucie, kiedy wracasz ze szkoły z klasówką w ręku na której nauczyciel wypisał cztery minus i z dumą podajesz rodzicom, rzucając mimochodem, że nikt z klasy nie dostał wyższej oceny? Zamiast pochwały słyszysz, że ich nie obchodzą inni tylko ty. Całe życie kładą ci do głowy, że tylko ty jesteś dla siebie miarą, bo ludzie są różni pod względem możliwości. Że nie ma co się tak porównywać. Przez te wszystkie lata zaczynasz trochę wierzyć, że tak faktycznie jest. Wtedy kupujesz sobie buty SPD i przekonujesz się jakie bzdury wmawiano ci przez te wszystkie lata. SPD równają wszystkich bez wyjątku do jednego poziomu. Poziomu ziemi. Niezależnie od możliwości.

SPD to taki system zatrzaskowy łączący buta z pedałem. Charakteryzuje się on tym, że każdy bez wyjątku, niezależnie od płci, rasy i wiary zapominając wypiąć buta zalicza kilka bliskich spotkań z podłożem. Czytasz więc wspomnienia o tym jakie kto gleby zaliczył. Na światłach, przed domem, przed sklepem, jak kolega zawołał oraz inne mrożące krew w żyłach opowieści, które bierzesz z lekkim niedowierzaniem. Masz wrażenie, że wszyscy dookoła robią sobie z ciebie jaja. No bo jak to? Nagle tylu dorosłych ludzi nie potrafi zwyczajnie zsiąść z roweru?

Myślisz sobie, z cieniem uśmiechu, dlaczego ja miałbym powielać ten schemat? Im się zdarzało, mi nie musi. Każdy jest inny, czyż nie? No więc przyjmujesz sobie założenie, że żadnych gleb nie będzie. Jesteś inny, prawda? Schodzisz więc do piwnicy, żeby zamontować nowe pedały w swojej szosie. Bierzesz klucze i inne niezbędne narzędzia. Zupełnie przypadkiem zabierasz też buty z blokami. Niesamowity zbieg okoliczności. Skoro już są… w głowie rodzi się myśl, żeby może się przejechać. To nic, że zbliża się 23.00. Zakładasz, więc buty. Próbujesz na sucho w głowie przypominając sobie rysunki z instrukcji. Kładziesz nogę na pedale i >klik< but gładko łączy się z pedałem. Nóżka lekko dół i piętka na boczek. Tak jak sygnalizacja potrzeby komplementu. (Swoją drogą polecam cały skecz. Dla niecierpliwych -> 05:08). Słyszysz >klik< i but się wypiął. Powtarzasz operację kilka razy, żeby upewnić się, że nie ma w twoich ruchach przypadku, tylko nienachlany profesjonalizm. Nic trudnego. Dziecko by zrozumiało. Po kilku próbach puszczasz wodze wyobraźni o tym jak będziesz napierał jutro i jak to osiągniesz nadświetlną jadąc pod górkę i jeszcze pod wiatr. Wszystko naturalnie dzięki Twoim nowym pedałom i butom. Stwierdzasz, że skoro tak dobrze ci idzie, to może zrobisz rundkę po hali garażowej, żeby spróbować jak to jest. Zapinasz jednego buta. Kręcisz korbą. Ruszasz. Dopinasz drugiego buta. Dwa, trzy kółeczka… bardziej jajeczka niż kółeczka. Wypinasz jedną nogę. Udaje się bez problemu. Wypinasz drugą. Zatrzymujesz rower. Super. Operację powtarzasz jeszcze dwa razy. Już prawie jesteś kolarzem. Myślisz, że pora już wracać do domu, bo trzeba wypocząć, a na jutro zaplanowałeś, że zmierzysz się z dystansem 100 kilometrów. Podjeżdżasz do piwnicy. Przez głowę przelatuje myśl: „Spoko. Ogarniam.”. Hamujesz. Rower zwalnia. Prawie się zatrzymuje, a ty przypominasz sobie, że zapomniałeś wypiąć buty. Rozpoczyna się dramatyczna walka. Piętka zaczyna nerwowo wymachiwać na bok. Rower przechyla się coraz bardziej na prawo. Piętka drży. Myśli galopują. Rower łapie krytyczny kąt natarcia na glebę. Już wiesz, że się nie wypniesz. Że starcie z betonową posadzką jest nieuniknione. W akcie desperacji wystawiasz rękę i lądujesz całym ciężarem na niej.

9 lipca 2013

Jestę pływakię wód otwartych

Drogi mężczyzno (tu zwracam się przede wszystkim do panów), czy próbowałeś się kiedyś wbić w dżinsy – rurki? Takie jak u szczytu popularności nosili chłopaki z Guns ‘N’ Roses albo takie jak obecnie noszą emo stworki? Jeśli tak, to zrozumiesz czym jest zakładanie pianki. Z tym, że te rurki musisz założyć też na ręce. Wyzwanie? No ba. To teraz pomyśl, że wbijasz się nie w swoje rurki, ale w rurki swojej dziewczyny. Tak to właśnie jest z tą pianką. Jest na to rada. Żeby było łatwiej używasz reklamówki. Nooo… Widzisz swoją dziewczynę, która dzień w dzień siada z siatką żeby założyć spodnie? Nie? A triathlonista musi.

Pierwsze koty za płoty

Dzięki piankom do pływania reklamówki jednorazowe mają swój drugi raz. Na szczęście głowy nie trzeba przeciskać, bo na plecach jest zamek z tasiemką. Podejście pierwsze. Dopinam i… cholera. Za ciasna. Kupiłem za ciasną? Przecież w tym ciężko oddychać. Jakby ci ktoś słusznej postury siedział na klatce piersiowej. Ale spokojnie. Mówili, że tak będzie. Wejdziesz do wody i będzie spoko. No to wchodzę. Rodzina macha z brzegu. Na buziach uśmiechy. Z czego oni się tak cieszą? Ja mam pełne galoty strachu a oni zadowoleni. Czyżby liczyli na moje ubezpieczenie? Wchodzę. Śmieszne uczucie. W stopy chłodno, w resztę ciepło. Zanurzam się i odchylam piankę, żeby woda wlała się do środka. Niezbyt przyjemnie, ale to trwa dosłownie sekundę. Jest lepiej niż myślałem. Już po chwili jest komfortowo ciepło nawet dla takiego zmarzlaka jak ja. No dobra płynę. Nie ma co zwlekać. Rodzinie już się nawet odechciało machać. Usiedli na kocyku i czekają na widowisko… sępy. Głowa w wodę, dwa szybkie ruchy. Cholera. Gdzie jest linia na dnie? Wszystko pod powierzchnią ciemnozielonkawe. Widzę tylko swoje ręce. Wynurzam głowę żeby nabrać powietrza z lewej. Drzewa. Wynurzam, żeby nabrać z prawej. Drzewa. Tak to chyba nie ustalę, gdzie płynę. Staram się spojrzeć przed siebie. Jak z automatu przy wynurzeniu staram się nabrać powietrza, więc nabieram wody. Ruchy też jakieś takie nerwowe. Siepię łapami, jak tonący. Gdzie jest ta cała ćwiczona przez zimę technika? Brawo panie. I ty chcesz się bawić w triathlon? A mają tam zawody dla dzieci? Bardziej byś się nadał. Silence! I kill you! Lepiej było na basenie bez wyglądania. Linia, nawrót, linia, nawrót. Tylko w liczeniu szło się pogubić. To zobaczmy jak to jest bez nawigowania. W końcu na basenie udawało się płynąć prosto. Dziesięć ruchów rękami. Sprawdzam. Krzywo. Koryguję. Kilkanaście ruchów. Znowu krzywo. Bez wyglądania nie da rady. Wracam na brzeg. Nawet z wyglądaniem wychodzi niezły slalom. Na całe jezioro jest trzech pływaków, a ja i tak wpadam na jednego. Brawo!

23 czerwca 2013

9 sekund pomiędzy szczęściem wielkim i takim sobie

Koniec alejki parkowej, wiraż i wrzucam piąty bieg. Widać metę. Jakieś trzysta metrów. Zasuwam jakby to nie była końcówka biegu na 10 km, ale wyścig na jedną czwartą mili. Załącza się podtlenek azotu. Spod butów lecą iskry. Czuć swąd palonej gumy. Tętno sięga 180 uderzeń. Może się uda. Musi się udać. Emocje rozsadzają głowę. Meta coraz bliżej. Cisnę na ostatkach. Mijam metę, naciskam stoper. 00:43:08. No żesz k…. mać! Dziewięć sekund oddzieliło wielkie szczęście od szczęścia takiego se.

W piątkowy wieczór mój organizm przyzwyczajony jest raczej do wychylenia kufla złocistego izotonika (ewentualnie kilku) niż do biegania na dychę. Piwo, czy bieganie. Bieganie, czy piwo. Poważny dylemat, tym bardziej, że start Nocnego Biegu Świętojańskiego zaplanowano na 23:59. O północy, to przeważnie zmierzam do pit stopu w pościeli, a nie zakładam buty i pulsometr. Ale przecież miałem sobie coś do udowodnienia po kompletnej klapie w Kwidzynie i łajzowatym bieganiu na triathlonie w Malborku (do tej pory mi wstyd). Koniecznie trzeba sprawdzić, czy to były tylko wypadki przy pracy, czy może moje bieganie zmierza w zupełnie innym kierunku niż ja bym sobie tego życzył. A wiadomo, że życzę sobie wyłącznie dobrze.

W Gdyni jeszcze tylu ludzi nie widziałem. Cztery i pół tysiąca biegaczy. Tłok straszny. Temperatura sięga 24 stopni. Może jednak dobrze, że w nocy, bo w dzień wtopiłbym się w asfalt. Swoją drogą i tak sanitariusze mieli sporo roboty po biegu. Czy już szykuję sobie wymówkę? Oj tam od razu takie wielkie słowo. Już lepiej brzmi niewielkie usprawiedliwienie. Ale nie. Prawda jest taka, że czułem się doskonałe. Prawie tak dobrze jak przy browarze. Pomimo gorąca biegło mi się świetnie, ale po kolei.

21 czerwca 2013

Checklista przed zawodami biegowymi

Sprawa jest prosta. Chodzi o to, żebym nie musiał więcej latać po chacie przed zawodami jakby mi ktoś żaru z ogniska w majtki nawrzucał. Koniec z popłochem, pośpiechem i nerwami. Koniec z nieprzyjemnym uczuciem, że czegoś nie zabrałem. Od dzisiaj będzie z głową. Długopis w dłoń i odhaczanie punkt po punkcie. Czas który marnowałem na bezsensowne latanie w poszukiwaniu brakujących przedmiotów będę mógł poświęcić na relaks i skupienie się na zawodach. Mam nadzieję, że skorzystacie przy okazji.

  1. Buty - sprawdzone i rozbiegane. Żadne "nówki nie śmigane" do polansowania się. Rozbiegane nie znaczy "biegałem w nich dwa razy przed zawodami". To ma być but z którym niejedną ścieżkę i niejeden asfalt widziałeś.
  2. Koszulka - taka co nie ociera i nie uwiera, a jednocześnie wyglądasz w niej jak połączenie geparda z fashionistką.
  3. Spodenki - zasadniczo bez spodenek też można, tyle że się dynda to i owo. W połączeniu z pulsometrem daje to za dużo sprzętów do ogarniania na zawody. Lepiej skupić się na zegarku. Jeśli pod spodenki wciągasz majtki, to też takie które przepocone nie przelecą się po twojej pupie jak drut kolczasty.
  4. Stoper / pulsometr - po to żeby wiedzieć, czy idziesz na życiówkę, czy biegniesz jak ostatnia łajza. Jeśli pulsometr, to warto pamiętać, że nie zmierzy tętna bez paska na klatkę piersiową. Pamiętaj o pasku!
  5. Skarpety - sprawdzone, które do tej pory nie obcierały i nie sprawiały, że z buta wyjmowałeś przecier pomidorowy zamiast stopy.
  6. Plaster - żeby zakleić sutki i palce u stóp, które mogą poprzez ocieranie się o siebie powodować zranienia (patrz pkt 5.)
  7. Wazelina - do posmarowania w miejscach, które są narażone na otarcia. Przede wszystkim okolice pachwiny, pachy. Ewentualnie może być inny specyfik, który został wcześniej sprawdzony oraz inne miejsca w których występowały otarcia.
  8. Agrafki - jeśli numer nie był wcześniej wydawany i nie przyczepiłeś go w domu. Zazwyczaj organizator je zapewnia, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Korzystając z agrafek należy uważać, bo w przedstartowych nerwach można sobie przyczepić numer z koszulką do skóry. Zwłaszcza jeśli korzystasz z pomocy osoby trzeciej.
  9. Czapeczka / okulary - jak kto lubi. Można nawet na bogato i w jednym i w drugim. Jak ktoś nie lubi, to opuszcza ten punkt.
  10. Picie - napój, którym można się nawadniać w drodze na zawody i przed zawodami. Może być woda, chociaż zwyczajowo zarezerwowana jest dla zwierząt i dla najmocniejszych zawodników. Inni piją izotoniki wierząc, że pomimo tego iż nie trenowali sumiennie, to dadzą im one supermoce. Po zawodach picie zazwyczaj zapewnia organizator.
  11. Ciuchy na rozgrzewkę - wiele zależy od temperatury, ale warto mieć ciuchy w których można założyć na strój startowy i przeprowadzić w nich rozgrzewkę
  12. Coś na przebranie - kiepsko się wraca w mokrych ubraniach z biegu. Zawsze przyjemniej zarzucić na siebie suchą koszulkę. Poza tym ciału rozgrzanemu biegiem może się zrobić chłodno.

    Jeśli pakiety były wcześniej wydawane:
  13. Chip - przyczep do buta, żeby się nie zagubił w akcji. Jeśli pobiegniesz bez chipu, to w zasadzie nie było cię na zawodach, bo stanowi on podstawę klasyfikacji.
  14. Numer startowy - przyczep do koszulki. Wcześniejsze przyczepienie numeru sprawi, że a - nie zapomnisz go, b - możesz z powodzeniem uniknąć dramatycznej historii z punktu 8.
  15. Worek do depozytu - do którego można schować np. rzeczy na przebranie.
Panie, a dlaczego nie ma muzyki? Muzyki nie ma, bo zawody są po to żeby lecieć w trupa, a nie słuchać ulubionych kawałków. Takie rzeczy, to można sobie na trening zostawić. Możemy się umówić, że lista dotyczy biegów o długości do półmaratonu. Maraton, to inna bajka.

13 czerwca 2013

Triathlon – pierwsze starcie (cz.2)


Niby plan zrealizowany ze sporym zapasem. Niby jest się z czego cieszyć, a jakoś kac po Iron Triathlon w Malborku nie daje mi spokoju. To nieznośne uczucie, że popełniłem błąd, dałem ciała. Triathlon zgnębił mnie i upodlił. Zrobił to w stopniu jakiego jeszcze nie znałem. Bezlitośnie obnażył słabe strony. Wywrócił wyobrażenia o własnych możliwościach do góry nogami. Po doświadczeniach biegowych, to było jak podróż do innej galaktyki. Pytanie brzmi, czy tak musi być zawsze, czy może zapłaciłem frycowe nowicjusza?

Żeby prężyć muskuły,
trzeba najpierw ćwiczyć buły ;)

Bieganie

Zacznijmy od końca, czyli od tego co gniecie najbardziej. Moja koronna konkurencja. Życiówka na dychę z początku sezonu tylko zaostrzyła apetyt na dobry wynik. Triathlony wygrywa się na bieganiu. No ba! Już widziałem oczami wyobraźni jak będę wyprzedzał tych wszystkich, którzy łyknęli mnie na pływaniu i rowerze. Dostojnie jak gazela, jednego za drugim. Z uśmiechem. Moje wyobrażenia rozbiły się o tę ścianę (Mur Chiński raczej) na trzecim kilometrze. Ech… może, gdybym zrobił chociaż jedną zakładkę przed startem, to wiedziałbym z czym to się je? Tak, zakładki muszę koniecznie wprowadzić do mojego planu treningowego. Objętości też jakieś takie liche. Maksymalnie dwanaście kilometrów ciągłego biegu. Zwiększyć. Koniecznie zwiększyć. Może gdybym trenował bieganie, a nie biegał byłoby inaczej? Trzeba było robić przebieżki, ćwiczyć siłę biegową. Taaak tak, to też muszę wprowadzić do mojego planu. Wstyd mi za to bieganie. Zwyczajnie wstyd. Gdyby było wolno, to jeszcze jakoś bym to przełknął. Ale to chodzenie to klęska. Na następnym triathlonie nie wolno mi chodzić. Zwyczajnie nie wolno. Zabronione. Verboten i już. Zrozumiałeś?! Czas też do poprawy. Co najmniej kilka minut. Masz się zmieścić w maksymalnie pięćdziesięciu.

Rower

Na bajku poszło zgodnie z planem. 100% normy wykonane. Ani mniej. Ani więcej. Miało być 1:30? Było. Miało być średnio 30 km/h? Było. Pełen sukces. A jednak gdzieś gniecie. Może dlatego, że Bo wyprzedziła drwiąc sobie? Raczej nie, bo przecież wyprzedzili mnie chyba wszyscy. Ze sto osób przynajmniej. Ot co! Plan nie przypuszczał, że zakłada turlanie się w ślimaczym tempie, gdy wszyscy inni będą zasuwać jak dżinks. Zły plan, zły. Trzeba zmienić. Tyle, że ja nie miałem siły, żeby cisnąć mocniej. Skąd w sumie miałem ją mieć? 350 kilometrów, które zrobiłem przygotowując się do startu mocniejsi amatorzy robią w tydzień. W ogóle dziwna sprawa z tym kolarstwem, tętno niby niziutkie takie, że w łańcuch mogłoby mi się wkręcić, a nóżka nie podaje. W tej dyscyplinie mam największe braki. Muszę się jeszcze wiele nauczyć i wiele kilometrów przepedałować. Potrzeba mi zmiany podejścia. Mniej cwaniakowania, więcej zapier….a. Muszę się zaangażować. Jak przy bieganiu, samo truchtanie to za mało żeby był postęp. Plan, założenia itp. Bez zaplanowania treningów siłowych, wytrzymałościowych i tych trzecich, co to mi nazwa ciągle ucieka nie ma szans na poprawę. Zwłaszcza tych siłowych. Muszę wzmocnić nogi.  No i dystanse muszę zwiększyć, bo żeby jeździć, to trzeba jeździć.

3 czerwca 2013

Triathlon – pierwsze starcie (cz. 1)

Jestem ironmankiem. Taką ćwiartką prawdziwego ironmana. Niby nic. Taka tam popierdółka triathlonowa pomyślicie. To niby tylko 950 metrów pływania, 45 kilometrów na rowerze i 10,5 kilometra biegu. Na mnie te liczby osobno też nie robią żadnego wrażenia. Zebrane do kupy dają jednak mieszankę wybuchową, z której siły rażenia jeszcze do wczoraj nie zdawałem sobie sprawy. A to jedno z najlżejszych wydań triathlonowej zabawy.

Pakowanie sprzętu do strefy zmian.
Syrena wyje. Ruszamy. Zaczyna się pralka. Ta słynna pralka. Ktoś przepływa po mnie, ja po kimś. Jestem łaskotany po nogach, ja łaskoczę innych. Nie jest najgorzej. Nie tak źle jak sobie to wyobrażałem. Po chwili dostaję kopa w głowę. To już gorzej. Spadają mi okularki. Szybko je nakładam i płynę dalej. Niezłe bajoro ten Nogat. Ledwo widzę własne ręce. Najważniejsze, że nawigowanie idzie sprawnie. Po pierwszych minutach uspokajam się. Płynę swoje, bez nerwów, bez szarpania. W końcu nie walczę tu o zwycięstwo. Po nawrocie dostaję kolejnego kopa w to samo oko. Pieprzeni żabkarze. Znowu mam okularki pełne wody. Płyniemy bliżej brzegu. Wodorosty łapią to za ręce, to za nogi. Mało przyjemnie. W wodzie nie ma poczucia czasu. Ciekawe, czy płynę szybko czy wolno? Mam wrażenie, że raczej to drugie. Widzę już bojki końcowe. Dopływam. Wychodzę z wody dokładnie po 19 minutach i 35 sekundach (oklaski!). Jestem szuwarowy Ian Thorpe. Jeszcze pojadę jak Winokurow, pobiegnę jak Gebrselassie i będzie ładny wynik.

26 maja 2013

Łańcuch penk - wnioski młodego cyklisty


Wrzucam wpis o tym jak po mistrzowsku spartoliłem bieg i co… z miejsca staje się on jednym z najbardziej poczytnych postów na moim blogu. Jak tu nie wierzyć, że dowcipy takie jak ten:

Sąsiadowi spaliła się chałupa… patrz Pan, niby obcy człowiek, a jednak cieszy.

niosą ze sobą mądrości ludowe.Podobno nic w tym dziwnego, przecież jak twierdzą psychologowie, radość z cudzego nieszczęścia jest bardzo ludzka (kto odetchnął z ulgą?), ale też bierze się z niskich pobudek (spójrzcie prawdzie w oczy). Nie będę Wam teraz wylewał wiadra pomyj na głowę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej być sławnym niż żyć w niesławie. Za sławnymi to chociaż nastolatki piszczą, a ja już jestem w takim wieku, że może i bym trochę chciał, żeby ktoś poza dwuletnią córką na mój widok piszczał. Dlatego też, po tym przydługim wstępie zaserwuję wam kolejną porcję nieszczęścia. Tylko klikać mi to!

Normalnie łańcuch mi penk. Penk na pół albo mniej dramatycznie zerwał się. Pewnie kopyto ma za dużą moc i materiał nie daje rady… Matko, jak ja chcę w to wierzyć. No i zaliczyłem przymusowy piknik. Piękna łąka z widokiem na las. Ja, sąsiad i nasze rowery. Smar po łokcie i moglibyśmy mieć sesję zdjęciową do jakiegoś pisemka. Sąsiad patrzy fachowym okiem na łańcuch i mruczy: K…a, jakby się nie mógł zerwać gdzieś bliżej sklepu z piwem. Atmosfera zostaje rozładowana. Dalej jest tylko lepiej Robiłeś to kiedyś? rzucam, jak na trzepaka przystało. On rezolutnie odpowiada Nie… ale przynajmniej ja mam narzędzia. (Nawet nie wspomnę, kto mi doradził: Szanse, że ci się łańcuch zerwie są żadne. Klucz do łańcucha może sobie spokojnie darować. Prawda Maciek?). Walka w pocie czoła zabiera nam pół godziny, ale ostatecznie pełen sukces. Rower daje radę wspiąć się na górę. Łańcuch po kąpieli w piachu skrzypi jak stara wersalka, ale nie penka. Wniosek pierwszy ze zdarzenia. Proszę wziąć kredę i zapisać na tablicy: ze scyzorykiem Kellisa temat jest nie do ogarnięcia dla jednej osoby. Wniosek drugi: woda z bidonu nadaje się równie dobrze do mycia rąk jak i do picia.

19 maja 2013

Jak głupia karkówka na grillu

Jak uczniak, jak laik, jak leszcz kompletny... Już bardziej spieprzyć tego biegu nie mogłem. Zachciało się rumakowania i się ma - najnędzniejszy wynik sezonu. Voila. Medal z IV Biegu Papiernika powieszę sobie chyba w jakimś centralnym miejscu. Będzie groził palcem, jak tylko przyjdą mi do głowy głupie pomysły.

Znajdź wrak biegacza :)
Pokażmy jednak od początku, jak historia krok po kroku zmierzała do tragicznego finału. Wszystko zaczęło się bowiem dnia poprzedniego wieczorem. Zamiast grzecznie położyć się do wyrka i zregenerować zaległem przed kompem robiąc nic produktywnego. Nawet pytanie żony, czy nie idę spać, puściłem mimo uszu, bo przecież w grobie się wyśpię, a dużo snu to tylko dzieci potrzebują. No a ja przecież dzieckiem nie jestem. Sześć godzin wypoczynku, jak świat starczy.

Potem śniadanie. Węglowodany - sręglowodany. Wolę pachnące wiosną kanapeczki z pomidorkiem, ogórkiem i szyczypiorkiem. Przepyszota. Nie tam jakiś makaron z bananem, czy owsianka. Pakowanie w pośpiechu i w drogę do Kwidzyna.

1 maja 2013

Niech się święci 1 Maja

Jeśli jeszcze nie byłeś na pochodzie pierwszomajowym, to nie idź. Jeśli byłeś, to wiedz, że zbłądziłeś, ale jeszcze nic straconego. Oto poniżej otrzymujesz w pigułce rozwiązanie wszelkich swoich trosk i problemów związanych z tym: "Jak dzisiaj obchodzić 1 maja?". Kiełbaska z grilla i browar poczekają. Do dzieła! Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej!


25 kwietnia 2013

Z gawry wyszli niedźwiedzie

Idę pobiegać - mijam innych biegaczy. Wielu biegaczy. Jadę do pracy - widzę biegaczy. Wszędzie pełno biegaczy. Co do diabła? Jakiś worek się roztworzył? Gdzie wyście ludzie byli jeszcze miesiąc temu? Gdy chodniki romantycznie przykrywała warstwa białego puchu, a zima niczym student przed sesją w dwa tygodnie starała się nadrobić ostatnie trzy miesiące, mijanych w ciągu tygodnia amatorów biegania mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki. Teraz palców u wszystkich kończyn byłoby mało, a kończyn mam tyle co statystyczny obywatel. Co jest grane?

Sen zimowy

To jest wyjaśnienie. Na moje oko trzy czwarte biegających w Polsce zapada w zimowy sen. Jak niedźwiedzie, czy borsuki. Zaszyli się w gawrze i próbowali przetrwać zimę. Do tego wprowadzili się w odpowiedni stan

stan odrętwienia organizmu objawiający się okresowym spowolnieniem procesów życiowych, (...)  

Jakby nie patrzeć zimą ludzie jacyś tacy drewniani. Bez życia, bez radości. Patrzą tylko jak tu przemknąć do domu, bo zimno, bo wieje, bo śnieg pada. Tryb ruchu mają ustawiony na minimum. Kanapa, telewizor, lodówka. No dobra. Od czasu do czasu siłka albo fitness dla zabicia wyrzutów sumienia i żeby nikt nie zarzucił, że się nie ruszam.  

(...) poprzedzony gromadzeniem brunatnej tkanki tłuszczowej w organizmie lub zapasów pokarmu w gnieździe.  

Może niekoniecznie brunatna, ale tkankę tłuszczową lud gromadzi jak dobro narodowe. Sadełko starannie pielęgnowane przez miesiące zimowego spowolnienia daje ciepło w mrozy i zapewnia zapasy energii. Z czego pewnie biegające niedźwiedzie niekoniecznie zdają sobie sprawę, ich zwierzęcy kolega po wybudzeniu waży nawet 200 kg mniej. U ich ludzkich misiów sytuacja zazwyczaj wygląda zgoła odwrotnie. Potem jadą w trupa, żeby "na plaży jakoś wyglądać". Starają się nadgonić z formą, żeby przebiec wymarzony dystans, czy życiówkę poprawić. Byle do jesieni. Potem za rok powtórka. Taki niedźwiedzi efekt jo-jo.

15 kwietnia 2013

Fabryczny zapach lasu

Klasyczna samojebka, ale chciałem jakoś 
udokumentować pierwszy wypad ;)
Jak zapach do ubikacji nigdy nie będzie pachniał prawdziwym lasem, czy inną konwalią, tak spinning nie pachnie jazdą w terenie. Jeden, dwa ruchy korbą. Trochę powietrza w płuca i jazda. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jaka to różnica.

Cała zima. Powiedzmy sobie szczerze - cholernie długa zima, spędzona na rowerkach spinningowych. Tylko ty... i dwadzieścia innych osób zamkniętych w sali gdzie temperatura jest rodem z tropiku (jeśli ktoś mierzy wysiłek ilością wylanego potu, to na spinningu będzie zadowolony). Trener wchodzi, rozdaje uśmiechy, siada na swoją maszynę i puszcza muzę. Zaczyna się łupanie. Mocny bit to obowiązkowy punkt programu. Przygasza główne światła i włącza migające kolorowe. Taka dyskoteka tylko, że na rowerkach. Po 10 minutach przestaję słyszeć swoje myśli. W zasadzie po co mi myślenie. Przyszedłem tu zasuwać, a nie zastanawiać się nad sensem życia. Jest tylko muza i okrzyki trenera: "GÓRA!" i stajemy na pedały. "DÓŁ" i dupsko ląduje na siodełku. Nawet staram się wyobrazić sobie te góry o których mówi trener w chwili, gdy każe nam podkręcić opór. Niektórzy z kolei wyobrażają sobie chyba, że to Tour de France, bo pełna napinka i co parę minut rzucają kontrolne spojrzenie w lustro domagające się od odbicia odpowiedzi "O tak! Wyglądasz zajebiście". Od razu widać po co kto tu przychodzi.

2 kwietnia 2013

Obrzydzili mi święta

Święta nie są od tego, żeby biegać. Święta są od różnych rzeczy. Od tego żeby się obżerać, żeby siedzieć na tyłku więcej niż zwykle. Prowadzić mądrzejsze lub mniej mądre rozmowy z rodziną. Spotykać się ze znajomymi, kielicha strzelić, ale nie od tego żeby trenować.

rys. M. Raczkowski
Raptem trzy dni wolnego, a napinka jakby świat miał się walić. Z telewizji straszą, że jak nie pójdę na spacer, to cholesterol mi skoczy i pewnie niedługo umrę. W radio mówią, że jem za tłusto i będę gruby, a jak będę gruby, to pewnie też brzydki, co może mieć dalsze konsekwencje. Przez "mojego fejsa" przewaliły się tony memów, haseł i zawołań motywujących do wyjścia na trening. Zamknąłem kompa, ale w głowie już się zakisiło. Oni to robią specjalnie! Chcą mi zatruć mózg. Przecież trenuję minimum trzy razy w tygodniu. W sumie kilka ładnych godzin spędzam w ruchu. Zero nadwagi. Pełna sprawność. Ale nie! Powinienem przeprosić rodzinkę, która i tak na co dzień dzielnie znosi moje sportowe fanaberie, założyć buty i przynajmniej pobiegać. Dzięki temu a) nie zawalę planu treningowego b) spalę nadmiar kalorii c) podtrzymam formę d) wyjdę na twardziela, co mu nawet śnieżyca nie straszna. Tylko po co? Czy ja muszę coś udowadniać? Ile będę wolniejszy, jeśli nie pobiegam przez te trzy dni? Czy w ogóle ktoś mi zagwarantuje, że jak będę solidnie trenował przez święta, to na następnych zawodach będę w lepszej formie? Raczej nie. Nawet jeśli okaże się, że przez te kilka dni stałem się wolniejszy, to co z tego. Są w życiu sprawy ważniejsze niż urywanie sekund z życiówki (np. urywanie minut jest ważniejsze ;) ).

Na szczęście święta szybko się skończyły. Naiwnie myśląc, że najgorsze za mną otwieram rano kompa, a tam... od razu pytają, czy nie boję się stanąć na wagę? Yyy.. ? Nie...? Zobaczę kilogram albo dwa więcej i co? Potnę się szarym mydłem? Polecę na trening katować się dopóki nie waga nie wróci do normy? Nic z tych rzeczy. Potraktuję go jako trofeum fajnie spędzonych świąt. Wspomnienie po pysznych ciastach, dobrych mięsiwach i wszystkich tych pysznościach.

Tyle lat było dużo, tłusto i bez ruchu. Populacja nie wyginęła, więc myślę, że i te ani kolejne święta jej nie zabiją. Proszę więc, dajcie się chociaż następnymi nacieszyć.

14 marca 2013

Złoto(tł)usty kusiciel

Dzisiaj nie będzie o budowaniu kaloryfera i instalacji nadprzyrodzonych mocy w nogach. Dzisiaj będzie o walce ze złem.

Pod kątem triathlonu i wytopu sadełka wpadam do lokalnego klubu na spinning. Godzina na rowerku w rytm ogłuszającej muzyki. Hektolitry wylanego potu można mopem wycierać z podłogi. Czasem do tego jeszcze na zakładkę dorzucam jakieś bieganie. Mógłbym być z siebie zadowolony, gdyby nie on. Zaraz po wyjściu widzę go z jego złotą, świecącą literą M. Jest na wyciągnięcie ręki. Stoi po drugiej stronie ulicy i kusi mnie tymi wszystkimi tłustymi, słonymi, pięknie opakowanymi i absolutnie pysznymi daniami. Za każdym razem tak samo. Po 1,5 godziny treningu jestem cholernie głodny, a wiem że tam dostanę szybko coś, co będę mógł natychmiast pochłonąć. Jak się nie złamać, kiedy w głowie dudni "jeść!"?. Opracowałem sobie zestaw tricków.

10 marca 2013

Lepiej pod górę niż pod wiatr

Plany były inne, ale wiatr wiejący nawet 70 km/h podczas sobotniego wybiegania skłonił mnie do zmiany tematu. Oto i słowo na niedzielę:


Zapytacie "dlaczego?". Już spieszę z wyjaśnieniem:

Po pierwsze - góra nie zacina po oczach. Nie sypnie piachem ani śniegiem, nie lunie deszczem.
Po drugie - góra nie ma porywów. To nie kobieta (chociaż rodzaju żeńskiego). Nie zaskakuje nagłymi zmianami.
Po trzecie - góra nie działa znienacka. Nie atakuje z boku próbując cię wepchnąć pod jadący samochód Po czwarte - od biegania pod górę nie robi się zimno. Wręcz przeciwnie, robi się gorąco.
Po piąte - góra wcześniej, czy później się kończy.
Po szóste - góra nie zmienia miejsca. Jest zawsze tam, gdzie była na ostatnim treningu. Nigdy gdzie indziej.
Po siódme - góra nie słabnie, gdy wbiegnie się do lasu.

Teraz już wszyscy mamy pewność, że wiatr na treningu jest do bani. Uprasza się więc moce sprawcze o jego wyłączenie lub zmniejszenie nasilenia do rozmiarów akceptowalnych. Z góry dziękuję. Autor.

4 marca 2013

Śmiech przed bieganiem naukowo zalecany

(fot. sxc.hu)
Dawka śmiechu przed bieganiem jest wskazana. Takie wnioski płyną z raportów amerykańskich (wiadomo!) oraz polskich naukowców. To o tyle ważne, że sezon startów puka do drzwi i lepiej wiedzieć, czy w tym sezonie lepiej rozdawać na prawo i lewo uśmiechy, czy może w pełnej koncentracji wbijać wzrok w buty. Nikt przecież nie chce wyjść na prostaka, który nie śledzi najnowszych trendów.

Śmiech powoduje wytwarzanie endorfin. Te zaś wpływają na uwolnienie większych ilości tlenku azotu. Azotany z kolei znacznie poprawiają wydolność fizyczną podczas treningów wytrzymałościowych. Wniosek jest prosty - więcej się śmiejesz, lepiej biegasz.

26 lutego 2013

Ile jesteś gotów zapłacić za buty do biegania?

Premiery, premiery... już na samą myśl o tym jaką troskliwą opieką otaczają nasze stopy producenci sprzętu do biegania boli mnie tyłek. Co roku to samo uczucie bycia dymanym.

Zasypują nas nowymi kolekcjami, przekonując, że zmiany, które wprowadzili zrewolucjonizują nasze hobby, choć w rzeczywistości to marketingowa lipa. Gdyby tak miały wyglądać rewolucje, to dalej tkwilibyśmy w feudalnym średniowieczu. Rodzi się więc pytanie: Ile jesteś w stanie zapłacić za buty do biegania? A może raczej należy zapytać: Ile jesteś gotów zapłacić, żeby wyglądać cool i na czasie? Nike uważa, że dużo. Weszło na rynek z odświeżonym modelem swoich legendarnych Air Max'ów. Butów, które wyglądają naprawdę zacnie. Oferuje je za... uwaga.... jedyne 729 zł. Ta-Dam! Nie przecieraj ekranu. Słownie siedemset dwadzieścia dziewięć złotych. Choć za te pieniądze spokojnie kupisz dwie pary pro-butów z poprzedniej kolekcji,  to na pewno nie zadasz w nich szyku na dzielni tak jak w nowych ermaksach.  Nawet tak wychwalane lekkość i miękkość buta są zbyt krótką kołderką, żeby przykryć to, że Nike gra na sentymencie trzydziestolatków, którzy pamiętają stary kultowy model. Nike wyraźnie oznacza granicę, gdzie kończy się bieganie, a zaczyna moda. Podobnie Adidas i Puma, które również z wielką pompą zaprezentowały nowe modele. Choć są tańsze niż Nike, to jednak nadal ich cena wydaje się znacząco odbiegać od rzeczywistej wartości. Wartości, którą wyznaczają późniejsze obniżki, przeceny i promocje, a na których pomimo niższej ceny, koncerny i tak nieźle zarabiają. Z drugiej strony mamy buty minimalistyczne, których producenci przekonują nas, że: Biegacze, którzy korzystają podczas biegów z „najlepszych na rynku” butów do biegania są o 123% bardziej podatni na kontuzje, niż ci którzy noszą tanie buty. To piszą goście, których najnowszy model A.D. 2013 - Vibram FiveFingers Speed LR można kupić za 799 zł.

23 lutego 2013

I po konkursie

Konkurs zakończony. Przyszedł czas na uroczyste wręczenie nagrody i zdjęcie na którym zwycięzca i ja wymieniamy uścisk dłoni, szczerząc kły przed pałacem prezydenckim. Oszczędzę wam tego, ale do rzeczy. Najlepszego mema wymyśliła Iza:


Jednak ze względu na bliskie związki z organizatorem, czyli ze mną, została zdyskwalifikowana. W związku z tym książka Piotra Kuryło "Ostatni maraton" wędruje do Marcina który z hasłem:


 Zajął zaszczytne drugie miejsce. Gratulacje i dobrej lektury.

18 lutego 2013

Konkurs - faza druga

W związku z tym, że katuję brzuch nie bardzo miałem czas myśleć o wódce, ale wam poszło całkiem nieźle. Poniżej przedstawiam wszystkie nadesłane propozycje. Wybór najlepszej zostawiam wam. Głosować możecie poprzez kliknięcie "lubię to", pod wybraną propozycją na fejsbuniu. Wygra ten kto zbierze najwięcej lajków. Głosowanie trwa do piątku (22. lutego), więc zwycięzca będzie mógł spokojnie wyleczyć kaca po świętowaniu wygranej :)


15 lutego 2013

Ma być moc i kaloryfer

Miałem napisać kilka słów o tym jak zajebiście jest na obozie w słonecznej Kalifornii, ale odkąd Lance wysypał się u Opry, wspólne treningi stanęły pod znakiem zapytania. Skoro nawet Matthew McConaughey nie chce z nim biegać, to mi tym bardziej nie wypada. Niby miał nie wydać kto jeszcze brał EPO, ale doszły mnie słuchy, że moja niedawna życiówka z Gdyni stanęła pod znakiem zapytania.
 
Wiadomo - passé. Cieakwe co było w kubku? ;) (zdj. WireImage/Getty)

Nie ma co drzeć szat, bo są większe problemy na świecie: AIDS, abdykacja papieża (zestawienie jest przypadkowe - przyp. red.), moje zakwasy po sobocie i kałdun. Jako, że czuję się odpowiedzialny za losy świata, postanowiłem wziąć się przynajmniej za dwa ostatnie. Założenia są proste: ma być moc i kaloryfer. Do realizacji planu zaangażowałem pomocnika - czajniczek kettlebell.

Kałdun w rzeczy samej.

Będzie więc tak. Do planu dochodzi raz w tygodniu trening siłowy, według sprawdzonego zestawu:
  • swing x 25
  • clean & press x10 (na każdą rękę)
  • przysiady x 10
  • burpees x 10
  • v-up x 10
Trzy takie serie. Przerwa dopiero po całej serii ćwiczeń. Do tego po trzeciej serii dochodzi zestaw ćwiczeń z gimnastyki siłowej jak na załączonym filmiku:


Do roboty!

10 lutego 2013

Bieg Urodzinowy w Gdyni - dzień na plus

Lubię takie dni kiedy praktycznie wszystko jest na plus. Wstajesz rano, patrzysz na termometr, jest +1 st. C. Słońce świeci ci radośnie w dziób. Plus. Jedziesz do Gdyni i bez większych problemów znajdujesz na pół godziny przed biegiem miejsce w centrum. Plus. Idziesz na Skwer Kościuszki, a tam nie wieje. Nawet dwa plusy. Rozgrzewasz się i spotykasz znajomych, którzy cykają ci kilka pamiątkowych fotek pod nieobecność żony. Duży plus.

Beata i jej mama debiutowały na 10 km w Gdyni.
Zmiany, zmiany
Organizator zmienił ustawienie toalet i chyba ich liczbę, więc mimo, że startuje 2700 ludzi nie ma kolejek. Przesunęli linię startu, jest na wysokości Daru Pomorza. Wystrzał z ORP Błyskawica, oznaczający start gruchnął tak blisko, że ludzie aż podskoczyli z wrażenia. Zmienili też trasę. Zamiast dwóch pętli przez centrum, jest jedna. Coś na kształt ósemki. 2/3 przez śródmieście, 1/3 po terenach portowych. Mniej więcej w połowie pokrywa się ze starą trasą. Fajnie, bo nie lubię robić kółek. Skończyły się też problemy z dublowaniem. Zmiany na plus.

8 lutego 2013

Jest piąteczek, jest konkursik.

Przykładowa propozycja zakończenia wrzucona przez Krzyśka.
Pomysł na konkurs podsunęła mi Karolina po wpisie dotyczącym alkoholowo-biegowych porównań. Chodzi o to, żeby dokończyć, rozwinąć zdanie “Z bieganiem jak z wódką. (i tu jest wasze pole do popisu)”. Nie musicie nic rysować, robić kolaży itp. Wystarczy, że napiszecie brawurowe zdanie. Wtedy ja dzięki swoim nietuzinkowym zdolnościom graficznym stworzę z waszych propozycji memy. Prawda, że proste? Jedyne czym musicie się wykazać, to elokwencja i dowcip, a to przecież macie.

Kilka zasad. Zasady muszą być, żeby nie było kwasów. 

Propozycje możecie przesyłać na mój adres mailowy suchaszosablog@gmail.com oraz wrzucać w komentarzach pod info o konkursie na profilu Suchej na fejsie. Czekam na nie do końca przyszłego tygodnia (do 17. lutego.). 

Następnie wszystkie memy lądują na profilu Suchej na fejsie i zaczyna się ostateczna rozgrywka. 

Ten który zbierze najwięcej lajków wygrywa. Głosowanie trwa do 22 lutego.

Właśnie! Jeśli można coś wygrać, to znaczy, że są nagrody, a w sumie nagroda, bo budżet mam skromny, a sponsorzy w kryzysie nie walą drzwiami i oknami. Nagrodą jest książka Piotra Kuryło “Ostatni maraton”. Jeżeli jeszcze nie wiecie co to za książka, to musicie koniecznie nadrobić zaległości. Drobną próbkę tego co was może czekać znajdziecie na stronie wydawnictwa Bezdroża.

Powodzenia!
----

Konkurs został zakończony. Wyniki znajdziecie tutaj.

5 lutego 2013

Z bieganiem jest jak z wódką

Po weekendowym upodleniu treningowym - basen bieganie, bieganie basen, przyszła poniedziałkowa rekonwalescencja. Ale dzisiaj bez wymówek znowu na trening. Tak już jest, że czasem obiecujesz sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Że przegiąłeś pałę i musiałeś to odchorować. Jednak już w chwili wypowiadania tych słów zdajesz sobie sprawę, że to obietnica, której nie dotrzymasz. Choć doskonale wiesz, że trzeba zachować zdrowy rozsądek. W odpowiednim momencie odpuścić. Ale zdarzy się, że tak się dasz ponieść chwili, że ani się spostrzeżesz, a już jest za późno. Co ci zostaje? Nic. Pozbierać się i wyciągnąć lekcję, bo to nie jest sport dla słabych.


3 lutego 2013

Slalom między kupami

zdj. http://www.bhpex.pl
To miała być przyjemna niedzielna przebieżka. Utrzymująca się od kilku dni dodatnia temperatura stopiła cały śnieg w okolicy. Słońce aż prosiło żeby wyjść z domu. Niestety było to najbardziej gówniane osiem kilometrów jakie zrobiłem w ciągu ostatniego roku.

Dla jasności, nie chodzi mi o moje samopoczucie. Biegło mi się doskonale. Miałem wrażenie, że tnę powietrze. A w zasadzie miałbym takie wrażenie, gdyby nie konieczność ciągłego uskakiwania na bok, skracania kroku i przeskakiwania nad przeszkodami jakie zafundowali mi właściciele czworonogów. Czułem się jak pionek w warcabach.

Jest zima. Co za tym idzie mróz, wiatr i ogólna pogodowa rozpierducha. Nikt raczej nie ma ochoty na dłuższe spacery z pupilkiem. Wcale się nie dziwię. Swoją drogą doskonale to ujęła kiedyś moja Iza, która patrząc na ludzi wyprowadzających psy w zacinającym śniegu, żartobliwie stwierdziła, że woli mieć dzieci niż psa, bo nawet jak wstaną o 5 rano, to nie trzeba z nimi lecieć na dwór.

23 stycznia 2013

Prać buty do biegania, czy nie?

Błoto, kurz, woda i pot to mieszanka, która sprawia, że nasze kiedyś piękne buty zaczynają wyglądać, jakbyśmy przerzucali w nich obornik. Do tego z czasem dochodzi zapach, który nawet największych twardzieli potrafi powalić na deski już przy pierwszym kontakcie. Producenci odradzają jednak pranie w pralce. Cóż więc zrobić: prać w niepokoju, czy biegać w gnoju? Niestety nie ma idealnego rozwiązania.

Mokra szmatka
Niewielkie i świeże zabrudzenia po treningu można bez problemu usunąć mokrą szmatką. Doskonale do tego celu nadają się nawilżane chusteczki dla niemowląt. Trzeba uważać przy mocniej zabrudzonych butach, bo można sobie rozmazać brud po jasnej siatce.

Szczoteczka
Sucha szczoteczka całkiem nieźle radzi sobie z zaschniętym błotem. Włosie dobrze wybiera błoto z siateczki. Potem zazwyczaj wystarczy przetrzeć mokrą szmatką.

Mycie pod kranem
Szczoteczka i trochę mydła zazwyczaj skutecznie doczyszczą stałe elementy buta. Problemem pozostaje siateczka. Niestety stosując tę metodę robią się zacieki, które mogą wyglądać gorzej niż równomiernie zabrudzony but.

Pranie w pralce
Z czasem nasze buty są już w takim stanie, że nie pomoże ani czyszczenie mokrą szmatką, ani nawet czary lokalnego szamana. Zostaje ostatnie koło ratunkowe - pralka. Moje buty lądują w pralce w zależności od stanu zabrudzenia 2-3 razy do roku. Choć nie mam żadnych oporów przed włożeniem butów do pralki, to jednak traktuję to jako ostateczność. Po takim zabiegu nie zdarzyło mi się nigdy wyciągnąć butów ze zniszczoną siateczką, ale przy bardziej sfatygowanym egzemplarzu klej zaczął puszczać tu i ówdzie.

Jeżeli buty są mocno ubłocone, to przed włożeniem do pralki przecieram je szmatką, żeby oszczędzić sobie późniejszych problemów związanych z naprawami pralki. Wyciągam sznurówki i wrzucam je do specjalnego woreczka na drobne pranie. Dzięki temu mam pewność, że wszystkie znajdę w jednym miejscu, a plastikowe końcówki, które pralki lubią wykańczać będą w miarę przyzwoitym stanie. Do prania stosuję najzwyklejszy proszek. Podobno dobrze też jest prać w szarym mydle, ale nie sprawdzałem. Szukając programu stajemy przed dylematem, czy włączyć program delikatny i ryzykować, że się nie dopiorą, czy może coś ostrzejszego i zastanawiać się, czy potem będzie dało się w nich biegać. Chyba wolę pierwszą opcję.

Buty tłuką się w pralce niemiłosiernie. Jeżeli komuś to przeszkadza, to radzę wrzucić kilka szmat, żeby złagodzić dudnienie. Innego prania nie wrzucam, bo jakoś nie uśmiecha mi się pranie ubrań z buciorami.

Wyprane buty delikatnie odwirowuję. Po wyjęciu z pralki dobrze wypchać buty gazetami. Dzięki temu nie zdeformują się, a ponadto gazety całkiem nieźle wyciągają wilgoć ze środka. Początkowo lepiej zostawić je aż obciekną, a potem suszyć w temperaturze pokojowej. W cieplejszych miesiącach na balkonie.

Jeżeli masz jakiś inny cudowny sposób na wyczyszczenie butów, to podziel się nim w komentarzu poniżej.


17 stycznia 2013

7 powodów, żeby zacząć biegać w zimie

Zima - dla jednych najlepsza pora, bo można wyjść na sanki, lepić bałwana i bezkarnie nacierać dzieciaki śniegiem. Dla innych smutna konieczność odśnieżania samochodu z białego g... puchu i wyższych rachunków za ogrzewanie. Dla jeszcze innych doskonały czas, by zacząć biegać. Oto siedem alternatywnych powodów dla których warto zacząć akurat w zimie:
  1. Jest ciemno (przez większość dnia)
    Masz dość wrażenia, że ktoś się na ciebie gapi. Ciemność jest rozwiązaniem. Mało kto cię zobaczy.
  2. Ubierasz zimowe ciuchy (warstwy)
    Dzięki temu możesz dobrać strój bez obaw o obecne niedoskonałości swojego ciała. Regularnie biegając do cieplejszych dni będziesz wyglądać o niebo lepiej.
  3. Mało kto chodzi po ulicy
    Ludzie siedzą w domach i raczej nie kwapią się by wyjść na dwór, więc nie musisz obawiać się zdziwionych spojrzeń sąsiadów, bo masz naprawdę małe szanse, że kogoś spotkasz.
  4. Zimą biega się zdecydowanie wolniej
    Wynika to przede wszystkim z warunków. Częściej jest ślisko i ciemno. Zachowujesz większą ostrożność i jest mniejsza szansa, że będziesz forsować tempo.
  5. Poprawi ci się nastrój
    Bieganie, a raczej pojawiające się w jego trakcie endorfiny poprawiają nastrój. Efekty widać nie tylko bezpośrednio po treningu, ale przez cały dzień. To również dobre lekarstwo na wynikający z braku słońca jesienno-zimowy dołek.
  6. Trudniej się spocić.
    Na zewnątrz jest chłodno, więc jeżeli nie przesadzisz z ubiorem nie grozi ci, że się spocisz. Co za tym idzie nie grożą ci mokre plamy na stroju. Poza tym nawet, gdyby jednak pot wystąpił, to patrz punkt 2 – masz warstwy i punkt 1 - jest ciemno.
  7. Utrzymasz wagę w ryzach
    Zimą łatwiej przybieramy na wadze, a dzięki bieganiu możemy utrzymać nasze ciało w ryzach.
A teraz dość gapienia się w monitor. Idziemy pobiegać.


7 stycznia 2013

Bieg Noworoczny - 6.01.2013

Przyjacielska atmosfera i partyzancka organizacja, tak w kilku słowach można skwitować Bieg Noworoczny organizowany w Gdańsku przez Przemka Torłopa.

Padający mokry śnieg i wiatr nie zachęcały do wyjścia z domu, ale że lubię kameralne imprezy biegowe wybrałem się na gdańskie Przymorze. Tam gdzieś w Parku Reagana miał się odbyć Bieg Noworoczny. Gdzieś, bo lokalizacja podana była dosyć luźno. W razie potrzeby zapisałem sobie numer telefonu do organizatora. Idę od parkingu. Namiotów, banerów, balonów, toi toi ani im podobnych atrybutów, które na dobre wpisały się w krajobraz imprez biegowych nie spodziewałem się zobaczyć. Mimo wszystko dość szybko znalazłem organizatora skulonego pod jedną ze zjeżdżalni na placu zabaw, jak kaukaski partyzant. Nie ma co się dziwić, ciepło to mu na pewno nie było. Opłaciłem startowe. Przedyktowałem imię i nazwisko. Pada pytanie na ile biegnę. Bieg odbywa się w formule: wielokrotność pętli o długości 4,2 km, ale na ile ja się czuję? Stawiam na dwie pętle i z nieśmiałym uśmiechem tłumaczę, że kolano boli i coś tam coś tam. Organizator patrzy z niedowierzaniem i żartuje, że po dziesiątym przestanie. Zostaję przy swoim. Pytam o trasę, ale w ferworze kolejnych zapisywanych nie otrzymuję odpowiedzi. Jakoś specjalnie nie nalegam. Dobra, myślę sobie, pobiegnę za innymi. Ktoś musi znać trasę.

Idziemy na start. No może za dużo powiedziane. Organizator palcem pokazuje, gdzie mamy się ustawić. Mimo to wszyscy uśmiechnięci. Nikt nie narzeka, nie komentuje. To właśnie lubię w małych imprezach. Na starcie staje około trzydziestu osób. Trzy, dwa, jeden i start. Biegniemy w stronę morza. Tam gość na rowerze pokazuje nam ręką, że teraz zakręt o 90st. i deptakiem wzdłuż plaży aż do mola w Brzeźnie. Tam nawrotka i tą samą drogą powrót. Przed startem zapomniałem przestawić pulsometru z treningu w pierwszym zakresie tętna na zawody o czym ten namiętnie przypomina pikaniem. Pierwsza pętla mija bardzo szybko, ale za to na początku drugiej dostaję zadyszki. Zwalniam. Ponad miesiąc bez biegania zrobił swoje. Po drodze święta i zwiększenie obciążeń. Maszyneria nie chce słuchać tak jak wcześniej. Sam sobie jestem winien. W końcu docieram do mety. Organizator przegryza kanapkę. Mówię, że skończyłem. Próbuje złapać stoper. Udaje się. Zatrzymuje. 00:39:35. Daleko od formy jak stąd do Krakowa. Zawijam się do domu. Trzeba ułożyć jakiś plan i wziąć się do roboty. Cześć!