Pierwsze koty za płoty
Dzięki piankom do pływania reklamówki jednorazowe mają swój drugi raz. Na szczęście głowy nie trzeba przeciskać, bo na plecach jest zamek z tasiemką. Podejście pierwsze. Dopinam i… cholera. Za ciasna. Kupiłem za ciasną? Przecież w tym ciężko oddychać. Jakby ci ktoś słusznej postury siedział na klatce piersiowej. Ale spokojnie. Mówili, że tak będzie. Wejdziesz do wody i będzie spoko. No to wchodzę. Rodzina macha z brzegu. Na buziach uśmiechy. Z czego oni się tak cieszą? Ja mam pełne galoty strachu a oni zadowoleni. Czyżby liczyli na moje ubezpieczenie? Wchodzę. Śmieszne uczucie. W stopy chłodno, w resztę ciepło. Zanurzam się i odchylam piankę, żeby woda wlała się do środka. Niezbyt przyjemnie, ale to trwa dosłownie sekundę. Jest lepiej niż myślałem. Już po chwili jest komfortowo ciepło nawet dla takiego zmarzlaka jak ja. No dobra płynę. Nie ma co zwlekać. Rodzinie już się nawet odechciało machać. Usiedli na kocyku i czekają na widowisko… sępy. Głowa w wodę, dwa szybkie ruchy. Cholera. Gdzie jest linia na dnie? Wszystko pod powierzchnią ciemnozielonkawe. Widzę tylko swoje ręce. Wynurzam głowę żeby nabrać powietrza z lewej. Drzewa. Wynurzam, żeby nabrać z prawej. Drzewa. Tak to chyba nie ustalę, gdzie płynę. Staram się spojrzeć przed siebie. Jak z automatu przy wynurzeniu staram się nabrać powietrza, więc nabieram wody. Ruchy też jakieś takie nerwowe. Siepię łapami, jak tonący. Gdzie jest ta cała ćwiczona przez zimę technika? Brawo panie. I ty chcesz się bawić w triathlon? A mają tam zawody dla dzieci? Bardziej byś się nadał. Silence! I kill you! Lepiej było na basenie bez wyglądania. Linia, nawrót, linia, nawrót. Tylko w liczeniu szło się pogubić. To zobaczmy jak to jest bez nawigowania. W końcu na basenie udawało się płynąć prosto. Dziesięć ruchów rękami. Sprawdzam. Krzywo. Koryguję. Kilkanaście ruchów. Znowu krzywo. Bez wyglądania nie da rady. Wracam na brzeg. Nawet z wyglądaniem wychodzi niezły slalom. Na całe jezioro jest trzech pływaków, a ja i tak wpadam na jednego. Brawo!Doskonalenie
Podejście drugie. Wynajduję sobie jakiś punkt na który płynę. Jakieś wystające ponad inne drzewo. Jest znacznie lepiej. Ręka. Nabranie powietrza. Ręka. Wyjrzenie. Ręka. Czy jakoś tak. Idzie sprawnie i w miarę prosto. O to chodzi. Nawet pływanie to przypomina. Tak się skupiam na tym moim nowym systemie, że zapominam o nogach, które ciągną się gdzieś z tyłu. Ciągną się, ale nie toną. Brawo dla pianki. No, ale nie będą mi się nieroby wlekły. Dokładam nogi. Znowu gubię się w oddychaniu. Jeszcze raz. Od nowa. Po jakimś czasie wychodzi. Idzie fajnie i w rytmie. Czyli jednak na coś się te treningi przydały. Dopływam na środek. Zmęczyłem się. Trzeba odpocząć. Taa… jak tu odpocząć na środku jeziora. Może się położę na plecach. Pianka elegancko zwiększa wyporność. Układam się jak na leżance i patrzę na płynące po niebie chmury. Oddech się uspokaja. Można wracać. Obieram kurs na plażę. Prościuteńko. Z niewielkimi korekcjami kursu. I wypływam… jakiemuś wędkarzowi na spławiki. Moja plaża jest jakieś dwadzieścia pięć metrów w prawo. Znowu wtopa z nawigacją. Muszę to jeszcze poćwiczyć.Jestę pływakię
Każde kolejne pływanie w piance jest coraz lepsze. Nawigacja się poprawiła. Tempo też. O nogach już nie zapominam. Oddech równy. Jestę pływkię wód otwartych. Nie takim tam, co wszedł w piance do wody żeby zobaczyć, czy aby nie przecieka. Czy tam raz na triathlon. Nie-e. Normalnie pływam: ręka noga, oddech itp. Już nawet mnie nie dziwi, że patrzę sobie na jezioro, wydaje się, że tam gdzie płynąłem to rzut kamieniem. Może dwa rzuty, a potem okazuje się, że to ledwo co, to było prawie 1,5 km. P-ó-ł-t-o-r-a kilometra! Czelendże w stylu „na drugą stronę jeziora” już nie robią wrażenia jak kiedyś. Może gdybym jeszcze wiedział jak się nawiguje pod słońce… Ta wielka ognista kula potrafi zasiać niezły zamęt. Oślepia przez co nie widać żadnych charakterystycznych punktów. Muszę coś wykomibinować... może czepek z daszkiem? W każdym razie to drobnostki.
Rodzinka
też jakby całkiem zadowolona. Dzieciaki korzystają, że tata co jakiś czas śmiga
nad jezioro. Popluskać się mogą. Żona też nie narzeka na czas spędzony na
kocyku. Bardzo przyjemna odmiana od treningów biegowych, czy kolarskich. Ma więcej z atmosfery pikniku niż z ostrej tyrki. Fajnie jest. Polubiłem ten ołpen łoter słiming.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz