17 września 2013

Przepis na życiówkę na kacu

Zdradzę ci tajemnicę. Tajemnicę po której śmiało będziesz mógł wyrzucić do kosza plany treningowe i diety. Daję ci świeży, bo zaledwie kilkudniowy przepis na to jak pobiec życiówkę na 10 kilometrów w dzień po weselu. Na mnie podziałało, więc może i Tobie pomoże.

W piątek przed weselem starasz się zrobić jakiś lekki trening, żeby się nie zajechać. Żona i inne panie z pewnością liczą, że wieczorem pokażesz conieco ze swoich niedoskonałych umiejętności tanecznych. Na rozpisce widnieje zabawa biegowa. Jak ostatni debil wierzysz, że ma to związek z zabawą. Coś ci ten trzeci zakres nie gra, ale szybko zagłuszasz wątpliwości. Wychodzisz więc z domu, a powietrzu czuć już chłodną jesienną wilgoć. Po piętnastu minutach rozbiegania jedziesz dwadzieścia serii: minuta w trzecim zakresie tętna na minutę truchtem. Po czwartej serii masz ochotę rzucić butami w drzewo. Klniesz i wymyślasz sobie od najgorszych. Dwudziestą kończysz z rękami w górze ciesząc się jakbyś przebiegł w wymarzonym czasie półmaraton. Głupek.

O piętnastej już ledwo żyjesz i tylko myślisz, gdzie tu głowę przyłożyć do poduszki. Żeby nie było lipy wieczorem idziesz na piętnastominutową drzemkę. Dostajesz drugie życie.

12 września 2013

Nie dać się zmiażdżyć - drugie starcie z triathlonem

Stajemy z triathlonem nad Jeziorem Końskim pod Przechlewem. On pokazuje mi bojki, ja odpowiadam, że do ogarnięcia na luzaku. On tylko czeka na takie myśli. To tak jakbym sam wręczał mu do ręki młotek, którym zabije wieko mojej trumny. Triathlon pielęgnuje te myśli i podsyca, a potem, gdy wreszcie się z nim mierzę bierze do ręki młotek i napierdziela ile sił. Tak było w Malborku, gdzie wydawało mi się, że bieganie to będzie formalność. Podobnie było w Przechlewie, gdzie po malborskim debiucie stwierdziłem, że pływam całkiem całkiem.

Młocka od początku do końca.
Pływania nie zapomnę chyba do końca życia. Pralka od startu do mety. Na początku standard ktoś wpłynął na mnie, ja na kogoś. Jakieś delikatne zaloty w stylu smyranie po nogach. Ale ileż można? Jacyś tacy natarczywi ci adoratorzy. Najpierw myślałem, że pewnie od skrętu na pierwszej bojce stawka się rozciągnie i zalotnicy odpuszczą. Potem myślałem, że od drugiej. Potem nie miałem już wcale nadziei, że to się kiedyś skończy. Ilekroć złapałem rytm... jebudu... i tak co chwilę. Pozdrawiam pana w piance z czerwonymi wstawkami z którym kopaliśmy się naprzemiennie przez około 700 m. Kiedy się wreszcie rozluźniło i pomyślałem, że na spokojnie dopłynę do mety, to okazało się, że wypadłem z głównego nurtu i walę prosto w szuwary. No kurcze… Szybka korekcja kursu i wróciłem do kopaniny. Ile ja tam zdrowia straciłem niech świadczy fakt, że kiedy wybiegłem wreszcie z wody, to dalej byłem w pralce. Z chwilą wyjścia na brzeg moją ktoś przełączył na wirowanie. Spojrzenie na zegarek i czas 21:40. Cieniutko. Nawet jeśli przepłynęliśmy 1.15 km (jak pokazały zegarki Garminowców) zamiast 0.95 km (jak być powinno), to i tak licho. Miał być szuwarowy Ian Thorpe, a wyszła zwykła kłoda tartaczna. Na nic zdały się kilometry przepłynięte w jeziorze. Trzeba wrócić do basenowej tyrki. Triathlon kolejny raz pogroził paluszkiem: „Kolego, nie czuj się zbyt pewnie i naucz się pływać tak szybko żeby cię następnym razem nie skopali”.

3 września 2013

Urlop od biegania, czy urlop z bieganiem

Każdy, nawet najpiękniejszy urlop kiedyś dobiega końca. Odkąd biegam w pamięci zawsze mam pierwszy dzień. Ta chwila, gdy budzę się rano. Przecieram zaspane oczy. Powieki jeszcze delikatnie kleją się do siebie niczym przepocony podkoszulek Indiany Jonesa do ciała Harrisona Forda. Budzik nie dzwonił, ale wiem, że nie powinien. Powinienem przetoczyć się leniwie do kuchni po kubek z kawą, ale nie... myśli już zaczęły bieg. Hulają sobie szaleńczo po zaspanej głowie. Kłębią się i bzyczą nieznośnie, co rusz żądląc sumienie pytaniami o treningi. Jak tak ma wyglądać każdy poranek, to ja chromolę.

Urlop od trenowania

Dlatego lepiej wcześniej zadać sobie pytanie, czy trenować, czy nie? Odpowiedź nie jest tak do końca oczywista. Urlop dla osoby regularnie trenującej i startującej to okres, który jeśli nie jest odpowiednio wcześniej zaplanowany może stać się zmorą. Z relaksu przeistacza się w czas w którym jesteś poddawany nieustannej presji. Ciągłym naciskom. Z jednej strony presja rodziny, która choć zapewnia cię, że "wcale nie" to jednak liczy, że spędzisz z nimi więcej czasu niż tylko te kilkadziesiąt sekund, gdy przesiadasz się z roweru na buty do biegania. Która choć tego krótkiego wycinku w roku wolałaby nie układać pod twój plan treningowy. Taki urlop... wiesz... "jak normalni ludzie". Ty już oczyma wybujałej wyobraźni widzisz siebie w klapkach kubota, gdy jak przeciętny rodak robisz sobie wolne od wszystkiego poza obsługą grilla. Masz wylane na plany, założenia i starty. W końcu świat się nie zawali. Czy to aby możliwe? Czy kiełbasa nie otłuści ci łydek, a wypite piwo nie zatopi żmudnie budowanej formy? Możesz mi wierzyć. Zaaplikowałem sobie ten typ w maju. Siedem dni laby. Dni bez pracy i treningów. Mój plan treningowy runął w gruzach. Moje poukładane życie wywaliło się do góry nogami, ale kurcze... warto było. Dzięki detoksowi już wiem, że nie ma dla mnie ratunku. "Cześć. Mam na imię Błażej i jestem uzależniony od ruchu." Po takim odwyku człowiek cieszy się na myśl o treningu, jak pies na widok piłeczki. Stęskniłem się na tym urlopie za bieganiem. Stęskniłem jak-nie-wiem-co. Fajnie żeglować przez tydzień, ale biegać fajnie przez resztę roku. Co więcej taki odpoczynek nie odbił się na formie, a do treningów wróciłem dużo chętniej i bardziej zaangażowany.