Wrzucam wpis o tym jak po mistrzowsku spartoliłem bieg i co…
z miejsca staje się on jednym z najbardziej poczytnych postów na moim blogu. Jak
tu nie wierzyć, że dowcipy takie jak ten:
Sąsiadowi spaliła się chałupa… patrz Pan, niby obcy człowiek, a jednak
cieszy.
niosą ze sobą mądrości ludowe.Podobno nic w tym dziwnego, przecież jak twierdzą
psychologowie, radość z cudzego nieszczęścia jest bardzo ludzka (kto odetchnął
z ulgą?), ale też bierze się z niskich pobudek (spójrzcie prawdzie w oczy). Nie będę Wam teraz
wylewał wiadra pomyj na głowę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej być sławnym niż
żyć w niesławie. Za sławnymi to chociaż nastolatki piszczą, a ja już jestem w
takim wieku, że może i bym trochę chciał, żeby ktoś poza dwuletnią córką na mój
widok piszczał. Dlatego też, po tym przydługim wstępie zaserwuję wam kolejną
porcję nieszczęścia. Tylko klikać mi to!
Normalnie łańcuch mi penk. Penk na pół albo mniej
dramatycznie zerwał się. Pewnie kopyto ma za dużą moc i materiał nie daje rady…
Matko, jak ja chcę w to wierzyć. No i zaliczyłem przymusowy piknik. Piękna łąka
z widokiem na las. Ja, sąsiad i nasze rowery. Smar po łokcie i moglibyśmy mieć
sesję zdjęciową do jakiegoś pisemka. Sąsiad patrzy fachowym okiem na łańcuch i
mruczy: K…a, jakby się nie mógł zerwać
gdzieś bliżej sklepu z piwem. Atmosfera zostaje rozładowana. Dalej jest
tylko lepiej Robiłeś to kiedyś?
rzucam, jak na trzepaka przystało. On rezolutnie odpowiada Nie… ale przynajmniej ja mam narzędzia. (Nawet nie wspomnę, kto mi
doradził: Szanse, że ci się łańcuch zerwie są żadne. Klucz do łańcucha może
sobie spokojnie darować. Prawda Maciek?). Walka w pocie czoła zabiera nam pół
godziny, ale ostatecznie pełen sukces. Rower daje radę wspiąć się na górę. Łańcuch
po kąpieli w piachu skrzypi jak stara wersalka, ale nie penka. Wniosek pierwszy
ze zdarzenia. Proszę wziąć kredę i zapisać na tablicy: ze scyzorykiem Kellisa
temat jest nie do ogarnięcia dla jednej osoby. Wniosek drugi: woda z bidonu
nadaje się równie dobrze do mycia rąk jak i do picia.
Po wyjeździe z lasu, do Gdyni na plażę przebijamy się przez
Sopot. Lansik musi być. Jednak nie wyczuwamy stylu i zamiast lansu jest wtopa.
Na góralach w kolarskich strojach i kaskach wyglądamy jak niezłe pajace. Tu
panuje siti stajl rodem z żurnala. Wielkie sunglasy i mokasyny to coś bez czego
lepiej się nie pokazywać na bajku. Tłumy suną leniwie przez to polskie Saint
Tropez. Prędkości są żadne, więc można oko tu i ówdzie zawiesić. Bez żalu sprawnie
przebijamy się dalej. Jeszcze parę metrów i lądujemy na plaży. Ciekawe miejsce.
Na piachu same rowery i rowerzyści. Nikt nikomy w kocyk nie zagląda. Super.
Robimy bufet. Licznik pokazuje ponad 30 km. Z czystym sercem można usiąść i wypić
małe bro. Chwila odpoczynku i można wracać.
Wracamy w wersji lajt, czyli przez miasto. Lajt-srajt. Kto
zna Trójmiasto ten wie, że to że nad morzem nie znaczy, że jest płasko. Nie ma
płasko, to nie ma lajt. Na stromym podjeździe na 45 kilometrze siadają mi nogi.
Wata. Nie ma z czego pociągnąć. Wprowadzam rower pod górkę. Cóż za blamaż.
Wniosek trzeci: 45 km na mtb, to nie to samo co 45 km szosą. Gorsza sprawa, że
do domu zostało jeszcze 10 km i to cały czas pod górę. Nie ma co być beksa.
Shut up legs! I w drogę. Ostatkiem sił docieram do domu. Opadam na ławeczkę.
Mam dość. Dziesięć minut później dzwoni telefon. Kolega z pytaniem, czy idziemy
na basen. Nieee… no wiesz… ja… Dobra. O której?
Wniosek ostatni: jak chce się być tri, to twardym trza być, a nie mientkim.
To kiedy tri-debiut?:)
OdpowiedzUsuńZa tydzień w Malborku.
UsuńO, to się z Bo będziesz ścigał!:)
UsuńPrzyglądając się jej przygotowaniom mam wrażenie, że o ściganiu nie będzie mowy. Wciągnie mnie dziewczyna nosem. Jak nic.
UsuńAle w szosie to łańcuch nie penka? Kurde, tego nie przećwiczyłam.
OdpowiedzUsuń(Bo, Bo. Wszędzie to Bo).
Bo ja wiem? Miał nie być dentka i wcale nie penkać.
Usuń