26 maja 2013

Łańcuch penk - wnioski młodego cyklisty


Wrzucam wpis o tym jak po mistrzowsku spartoliłem bieg i co… z miejsca staje się on jednym z najbardziej poczytnych postów na moim blogu. Jak tu nie wierzyć, że dowcipy takie jak ten:

Sąsiadowi spaliła się chałupa… patrz Pan, niby obcy człowiek, a jednak cieszy.

niosą ze sobą mądrości ludowe.Podobno nic w tym dziwnego, przecież jak twierdzą psychologowie, radość z cudzego nieszczęścia jest bardzo ludzka (kto odetchnął z ulgą?), ale też bierze się z niskich pobudek (spójrzcie prawdzie w oczy). Nie będę Wam teraz wylewał wiadra pomyj na głowę. Nie od dziś wiadomo, że lepiej być sławnym niż żyć w niesławie. Za sławnymi to chociaż nastolatki piszczą, a ja już jestem w takim wieku, że może i bym trochę chciał, żeby ktoś poza dwuletnią córką na mój widok piszczał. Dlatego też, po tym przydługim wstępie zaserwuję wam kolejną porcję nieszczęścia. Tylko klikać mi to!

Normalnie łańcuch mi penk. Penk na pół albo mniej dramatycznie zerwał się. Pewnie kopyto ma za dużą moc i materiał nie daje rady… Matko, jak ja chcę w to wierzyć. No i zaliczyłem przymusowy piknik. Piękna łąka z widokiem na las. Ja, sąsiad i nasze rowery. Smar po łokcie i moglibyśmy mieć sesję zdjęciową do jakiegoś pisemka. Sąsiad patrzy fachowym okiem na łańcuch i mruczy: K…a, jakby się nie mógł zerwać gdzieś bliżej sklepu z piwem. Atmosfera zostaje rozładowana. Dalej jest tylko lepiej Robiłeś to kiedyś? rzucam, jak na trzepaka przystało. On rezolutnie odpowiada Nie… ale przynajmniej ja mam narzędzia. (Nawet nie wspomnę, kto mi doradził: Szanse, że ci się łańcuch zerwie są żadne. Klucz do łańcucha może sobie spokojnie darować. Prawda Maciek?). Walka w pocie czoła zabiera nam pół godziny, ale ostatecznie pełen sukces. Rower daje radę wspiąć się na górę. Łańcuch po kąpieli w piachu skrzypi jak stara wersalka, ale nie penka. Wniosek pierwszy ze zdarzenia. Proszę wziąć kredę i zapisać na tablicy: ze scyzorykiem Kellisa temat jest nie do ogarnięcia dla jednej osoby. Wniosek drugi: woda z bidonu nadaje się równie dobrze do mycia rąk jak i do picia.

Po wyjeździe z lasu, do Gdyni na plażę przebijamy się przez Sopot. Lansik musi być. Jednak nie wyczuwamy stylu i zamiast lansu jest wtopa. Na góralach w kolarskich strojach i kaskach wyglądamy jak niezłe pajace. Tu panuje siti stajl rodem z żurnala. Wielkie sunglasy i mokasyny to coś bez czego lepiej się nie pokazywać na bajku. Tłumy suną leniwie przez to polskie Saint Tropez. Prędkości są żadne, więc można oko tu i ówdzie zawiesić. Bez żalu sprawnie przebijamy się dalej. Jeszcze parę metrów i lądujemy na plaży. Ciekawe miejsce. Na piachu same rowery i rowerzyści. Nikt nikomy w kocyk nie zagląda. Super. Robimy bufet. Licznik pokazuje ponad 30 km. Z czystym sercem można usiąść i wypić małe bro. Chwila odpoczynku i można wracać.

Wracamy w wersji lajt, czyli przez miasto. Lajt-srajt. Kto zna Trójmiasto ten wie, że to że nad morzem nie znaczy, że jest płasko. Nie ma płasko, to nie ma lajt. Na stromym podjeździe na 45 kilometrze siadają mi nogi. Wata. Nie ma z czego pociągnąć. Wprowadzam rower pod górkę. Cóż za blamaż. Wniosek trzeci: 45 km na mtb, to nie to samo co 45 km szosą. Gorsza sprawa, że do domu zostało jeszcze 10 km i to cały czas pod górę. Nie ma co być beksa. Shut up legs! I w drogę. Ostatkiem sił docieram do domu. Opadam na ławeczkę. Mam dość. Dziesięć minut później dzwoni telefon. Kolega z pytaniem, czy idziemy na basen. Nieee… no wiesz… ja… Dobra. O której? Wniosek ostatni: jak chce się być tri, to twardym trza być, a nie mientkim.

6 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. O, to się z Bo będziesz ścigał!:)

      Usuń
    2. Przyglądając się jej przygotowaniom mam wrażenie, że o ściganiu nie będzie mowy. Wciągnie mnie dziewczyna nosem. Jak nic.

      Usuń
  2. Ale w szosie to łańcuch nie penka? Kurde, tego nie przećwiczyłam.
    (Bo, Bo. Wszędzie to Bo).

    OdpowiedzUsuń