SPD to taki system zatrzaskowy łączący buta z pedałem.
Charakteryzuje się on tym, że każdy bez wyjątku, niezależnie od płci, rasy i
wiary zapominając wypiąć buta zalicza kilka bliskich spotkań z podłożem. Czytasz
więc wspomnienia o tym jakie kto gleby zaliczył. Na światłach, przed domem, przed
sklepem, jak kolega zawołał oraz inne mrożące krew w żyłach opowieści, które
bierzesz z lekkim niedowierzaniem. Masz wrażenie, że wszyscy dookoła robią
sobie z ciebie jaja. No bo jak to? Nagle tylu dorosłych ludzi nie potrafi
zwyczajnie zsiąść z roweru?
Myślisz sobie, z cieniem uśmiechu, dlaczego ja miałbym
powielać ten schemat? Im się zdarzało, mi nie musi. Każdy jest inny, czyż nie?
No więc przyjmujesz sobie założenie, że żadnych gleb nie będzie. Jesteś inny,
prawda? Schodzisz więc do piwnicy, żeby zamontować nowe pedały w swojej szosie.
Bierzesz klucze i inne niezbędne narzędzia. Zupełnie przypadkiem zabierasz też
buty z blokami. Niesamowity zbieg okoliczności. Skoro już są… w głowie rodzi
się myśl, żeby może się przejechać. To nic, że zbliża się 23.00. Zakładasz,
więc buty. Próbujesz na sucho w głowie przypominając sobie rysunki z
instrukcji. Kładziesz nogę na pedale i >klik< but gładko łączy się z pedałem.
Nóżka lekko dół i piętka na boczek. Tak jak sygnalizacja potrzeby komplementu. (Swoją drogą polecam cały skecz. Dla niecierpliwych -> 05:08). Słyszysz
>klik< i but się wypiął. Powtarzasz operację kilka razy, żeby upewnić
się, że nie ma w twoich ruchach przypadku, tylko nienachlany profesjonalizm. Nic
trudnego. Dziecko by zrozumiało. Po kilku próbach puszczasz wodze wyobraźni o
tym jak będziesz napierał jutro i jak to osiągniesz nadświetlną jadąc pod górkę
i jeszcze pod wiatr. Wszystko naturalnie dzięki Twoim nowym pedałom i butom. Stwierdzasz,
że skoro tak dobrze ci idzie, to może zrobisz rundkę po hali garażowej, żeby
spróbować jak to jest. Zapinasz jednego buta. Kręcisz korbą. Ruszasz. Dopinasz
drugiego buta. Dwa, trzy kółeczka… bardziej jajeczka niż kółeczka. Wypinasz jedną nogę.
Udaje się bez problemu. Wypinasz drugą. Zatrzymujesz rower. Super. Operację
powtarzasz jeszcze dwa razy. Już prawie jesteś kolarzem. Myślisz, że pora już
wracać do domu, bo trzeba wypocząć, a na jutro zaplanowałeś, że zmierzysz się z
dystansem 100 kilometrów. Podjeżdżasz do piwnicy. Przez głowę przelatuje myśl: „Spoko.
Ogarniam.”. Hamujesz. Rower zwalnia. Prawie się zatrzymuje, a ty przypominasz
sobie, że zapomniałeś wypiąć buty. Rozpoczyna się dramatyczna walka. Piętka
zaczyna nerwowo wymachiwać na bok. Rower przechyla się coraz bardziej na prawo.
Piętka drży. Myśli galopują. Rower łapie krytyczny kąt natarcia na glebę. Już
wiesz, że się nie wypniesz. Że starcie z betonową posadzką jest nieuniknione. W
akcie desperacji wystawiasz rękę i lądujesz całym ciężarem na niej.
Moje myśli w czasie całego zdarzenia przypominały imiona pilotów z tej katastrofy. |
Chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować za rady
udzielane mi na FB, że wymienię tylko kilka: popróbuj najpierw na sucho,
poćwicz przy framudze, spróbuj na czymś miękkim. Przydały się zupełnie do
niczego. Dzięki. Następnym razem bardziej się postarajcie ;)
Oszczędzę wam opowieści o wizycie na oddziale ratunkowym.
Muszę jednak powiedzieć, że służba zdrowia działa o czwartej nad ranem całkiem
sprawnie. W każdym razie siedzisz sobie na oddziale ratunkowym
czekając na werdykt i myślisz jak to głupio zawaliłeś sezon. Przychodzi
lekarz informuje cię, że ręka jest cała, ale mocno poobijana. Masz ochotę skakać z radości, ale grasz radość jak Clint Eastwood. Będzie bolała jeszcze
ze dwa tygodnie i masz ją oszczędzać. Dostajesz też jakieś maści. Wracasz do
domu, zjadasz śniadanie i dostajesz smsa. Sąsiad pyta, czy rower aktualny.
Łapiesz za telefon żeby wylać całą swoją gorycz, ale w ostatniej chwili dopada
cię myśl, że skoro ręka nie jest złamana, to w zasadzie nic ci nie jest. Chwytasz
jakiś bandaż i usztywniasz nadgarstek. Ból bólem, a trening treningiem.
Odpisujesz, że aktualne. Lecisz po rower i robisz 54 kilometry baja bongo z
jedną ręką na kierze. Wracasz szczęśliwy do domu, by móc spokojnie upajać się
bólem poobijanej ręki.
Łączę się bólu, ale nie zmienia to faktu, że śmiechłem nieźle podczas czytania :)
OdpowiedzUsuńHistorię znałem już z FB, ale i tak się ubawiłem:D I nie napiszę "a nie mówiłem";) Ja kiedyś upadłem na własnym osiedlu, na oczach sąsiadów i to tak, że upadłem na niewypiętą nogę, która pozostała niewypiętą. I za ch... nie mogłem się podnieść ani wypiąć, bo na tej nodze leżałem. Musiałem się przeczołgać z rowerem na sobie do pobliskiej ściany (na szczęście była kilka m ode mnie) i obierając się rękoma o nią, podnieść.. ;)
OdpowiedzUsuńOplułam monitor próbując to sobie zwizualizować :)))
UsuńOstrożnie napiszę, że ja na razie jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę: nigdy nie zaliczyłam gleby w spd. Używam ich od lat ponad dziesięciu. Ale wszystko przede mną. Tym wpisem pewnie zaczęłam kusić los ;)
Może powinni reklamować te buty "Kup sobie SPD, daj radość innym"? ;)
OdpowiedzUsuńMój facet jeździ w butach SPD, ja nie. I zawsze jak jedziemy w teren i wpadniemy w jakiś piach, on leży a ja nie :D nigdy nie zdąży się wypiąć :)
OdpowiedzUsuńA nie mówiłam?
OdpowiedzUsuń:)
hasło reklamowe jest super :) ubaw po pachy :)
OdpowiedzUsuńHmmmm, to ja jestem tym wyjątkiem o których opowiadają legendy kolarskie. Pierwsze SPD kupiłem do górala po bolesnym wypadku jak jeszcze jeździłem na platformach i nigdy nie wyglebiłem się z powodu SPD (ani na góralu ani na szosie potem)! A naczytałem się o tym na forach, że aż strach było wsiadać na rower za pierwszym razem. Fakt, że zaliczyłem 2 szlify w międzyczasie, ale to były szlify z powodu kiepskiego opanowania ostrego skrętu i hamulca, a nie przewrotka na bok jak AT-AT w trakcie bitwy o Hoth :P
OdpowiedzUsuńAle spoko - stay tuned, w przyszłym tygodniu będę uczył się wskakiwać w SPD z biegu :D I nie, nie nagram tego! :P
Łukasz, a mogę cię dotknąć? ;)
Usuń