19 maja 2013

Jak głupia karkówka na grillu

Jak uczniak, jak laik, jak leszcz kompletny... Już bardziej spieprzyć tego biegu nie mogłem. Zachciało się rumakowania i się ma - najnędzniejszy wynik sezonu. Voila. Medal z IV Biegu Papiernika powieszę sobie chyba w jakimś centralnym miejscu. Będzie groził palcem, jak tylko przyjdą mi do głowy głupie pomysły.

Znajdź wrak biegacza :)
Pokażmy jednak od początku, jak historia krok po kroku zmierzała do tragicznego finału. Wszystko zaczęło się bowiem dnia poprzedniego wieczorem. Zamiast grzecznie położyć się do wyrka i zregenerować zaległem przed kompem robiąc nic produktywnego. Nawet pytanie żony, czy nie idę spać, puściłem mimo uszu, bo przecież w grobie się wyśpię, a dużo snu to tylko dzieci potrzebują. No a ja przecież dzieckiem nie jestem. Sześć godzin wypoczynku, jak świat starczy.

Potem śniadanie. Węglowodany - sręglowodany. Wolę pachnące wiosną kanapeczki z pomidorkiem, ogórkiem i szyczypiorkiem. Przepyszota. Nie tam jakiś makaron z bananem, czy owsianka. Pakowanie w pośpiechu i w drogę do Kwidzyna.

Po pół godzinie jazdy jest gorąco jak w piekle. Termometr w aucie pokazuje 26 stopni, a jest dopiero 9.00 rano. Żeby było śmieszniej... nie wziąłem nic do picia. Szybki postój w sklepie i już jestem zaopatrzony w wodę, izotonik i banany (coś mnie cnkęło, że do południa nie wytrzymam na kilku kanapeczkach). W radiowej Trójce zdaje się Paweł Januszewski mówi, żeby w związku z gwałtownym skokiem temperatur rozsądnie planować bieg, bo organizm może jeszcze nie być przyzwyczajony. No przecież ja zawsze rozsądnie. Minimum na życiówkę i w trupa. Popijam izotonik. Żeby nie było.

Na miejscu szybko odbieram pakiet startowy. Spojrzenie na zegarek, mam ponad godzinę do startu. Można się dopieścić i zrelaksować. Bez pośpiechu przypinam numer startowy i załatwiam inne kosmetyczne sprawy. Wszystko na słoneczku. Ale grzeje. Izotonik dawno się skończył, ale nic to, przecież wypiłem pół litra. Styknie. Potem solidna rozgrzewka. Wszystko w pełnym słońcu. Prawdziwi mężczyźni nie chowają się w cieniu. To już nawet Krzyżacy pod Grunwaldem wiedzieli. Biegacze! Jak wam skąpo pola, to się miszcz Błażej przesunie, abyście nie gnuśnieli po zaroślach. Pot leje się strumieniami. Jestem gotowy.

Jeszcze strategia na bieg. Gorąco jest. Nawet bardzo. Na pobicie życiówki raczej nie mam co liczyć, ale spróbuję. Jadę w trupa... No i jest trup. Już na czwartym kilometrze. Masakra. Silnik posypał się w drobny mak? Ja mu w gaz, a on e-e. Nie ma z czego pociągnąć. W zasadzie mogę włączyć awaryjne, zejść na pobocze i czekać na lawetę. Dasz radę panie, przekonuję się, ale chyba ktoś mi klejem buty posmarował, bo nie chcą się od asfaltu odrywać. Gdzie jest wodopój? No k... gdzie jest wodopój???? Półmetek, rzut oka na zegarek i jawi się obraz dramatu. Tempo ponad dwadzieścia sekund wolniejsze niż zakładałem. Psychika rozbita w pył. Lipa. Dno. Żenada. Ale przecież się nie poryczę. Mijam kolejne oznaczenie kilometrów. Że co?! Że tylko tyle? Przecież czuję jakbym przebiegł nie sześć, a z sześćset. Teraz to chyba się poryczę. A może by tak zejść z trasy? Nieee. Medalu nie będzie. Co ten kawałek metalu potrafi zrobić z człowiekiem?

Jest piekielnie gorąco. Ani tyci cienia. Już wiem jak czuje się karkówka na grillu. Najpierw smażę się z przodu, a po nawrotce z tyłu. Potwierdzą, to potem pięknie przyrumienione ramionka. Czy ja narzekałem na zimę? Ktoś pamięta? Bo jeśli w takich temperaturach będę startował przez najbliższe miesiące, to ja żądam powrotu zimy najdalej w połowie lipca.

No mistrzuniu, to chociaż jak nasza reprezentacja. O honor. Granicą honoru jest najsłabszy wynik na dychę, czyli 00:48:51. Pokonać go, to jak wygrać z San Marino. Ale przegrać z San Marino. Brak komentarza. Ostatecznie się udaje. Finiszuję na 00:47:38, czyli najgorszy czas tego sezonu i drugi najgorszy ever. Taa dam.

Sam bieg bardzo fajny. Trasa zajesuper. Prowadzi przez zakłady International Paper Kwidzyn. Te wszystkie konstrukcje i instalacje przemysłowe, których nazw nie potrafię wymienić sprawiły, że biegnąc czułem się jak jakiś renegat w filmie s-f uciekający przed androidami. Nawet pracownicy zakładu wpasowali się w klimat. Przyglądali się z ciekawością, jak ci przedstawiciele zniewolonych społeczeństw przyszłości, którzy widząc uciekającego nie wiedzą za bardzo o co kaman. Nieźle mi słonko dogrzało, co?

Mógłbym się dalej rozpływać nad organizatorami, którzy zapewnili tyle płynów różnej maści, że mógłbym się w nich wykąpać. Do tego dorzućmy sporą ilość punktów nawadniania i (zdaje się) trzy deszczownie. Aaaa i jeszcze przemiłych wolontariuszy, którzy sami podpytywali, czy czegoś potrzeba. No jednym zdaniem - muszę tam być w przyszłym roku, bo było mega-super-hiper. Tylko już bez kozaczenia.

6 komentarzy:

  1. hej, ja miałem to samo, b.dobry tekst))

    OdpowiedzUsuń
  2. Czuje się obrażona ;) A tak na poważnie, to fajnie się Ciebie czyta :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma co się obrażać na kilka zdań biegowego idioty ;)

      Usuń
  3. Wybacz, ale popłakałam się ze śmiechu :D.

    OdpowiedzUsuń