Jestem ironmankiem. Taką ćwiartką prawdziwego ironmana. Niby
nic. Taka tam popierdółka triathlonowa pomyślicie. To niby tylko 950 metrów
pływania, 45 kilometrów na rowerze i 10,5 kilometra biegu. Na mnie te liczby
osobno też nie robią żadnego wrażenia. Zebrane do kupy dają jednak mieszankę
wybuchową, z której siły rażenia jeszcze do wczoraj nie zdawałem sobie sprawy.
A to jedno z najlżejszych wydań triathlonowej zabawy.
|
Pakowanie sprzętu do strefy zmian. |
Syrena wyje. Ruszamy. Zaczyna się pralka. Ta słynna pralka. Ktoś przepływa po mnie, ja po
kimś. Jestem łaskotany po nogach, ja łaskoczę innych. Nie jest najgorzej. Nie
tak źle jak sobie to wyobrażałem. Po chwili dostaję kopa w głowę. To już
gorzej. Spadają mi okularki. Szybko je nakładam i płynę dalej. Niezłe bajoro
ten Nogat. Ledwo widzę własne ręce. Najważniejsze, że nawigowanie idzie
sprawnie. Po pierwszych minutach uspokajam się. Płynę swoje, bez nerwów, bez
szarpania. W końcu nie walczę tu o zwycięstwo. Po nawrocie dostaję kolejnego
kopa w to samo oko. Pieprzeni żabkarze. Znowu mam okularki pełne wody. Płyniemy
bliżej brzegu. Wodorosty łapią to za ręce, to za nogi. Mało przyjemnie. W
wodzie nie ma poczucia czasu. Ciekawe, czy płynę szybko czy wolno? Mam wrażenie,
że raczej to drugie. Widzę już bojki końcowe. Dopływam. Wychodzę z wody
dokładnie po 19 minutach i 35 sekundach (oklaski!). Jestem szuwarowy Ian Thorpe.
Jeszcze pojadę jak Winokurow, pobiegnę jak Gebrselassie i będzie ładny wynik.
|
Oczekiwanie na wejście do wody |
W biegu zdejmuję piankę. Wpadam do strefy zmian. Hej! Jeszcze
nikt nie wziął roweru? Wszystkie wieszaki pełne. Morale rosną. Przetrwać rower
i będzie z górki. Przy przebieraniu mała skucha. Zakładam kask, a potem chcę
założyć koszulkę. To się nie może udać. Uciekają cenne sekundy. W końcu
wychodzę na etap kolarski. Fajny gładki asfalt i lecę w granicach 33 km/h. Zgodnie z planem. Zakładam,
że wytrzymam te 45 kilometrów w średnim tempie 30 km/h. Mój plan nie
przewidywał, że wszyscy inni będą jechali szybciej. Idzie się wkurzyć jak wyprzedzają
cię całe tabuny ludzi. Mam wrażenie, że ja to towarowy z węglem, a każdy inny
to TGV. Cała moja przewaga z wody pęka jak bańka mydlana. Do 15 kilometra chyba
wyprzedzili mnie wszyscy. Ale nie… nie wszyscy. W okolicach 25 kilometra wyprzedza
mnie
Bo niewybrednie żartując, żebym siadał jej na koło (dla tych co nie
wiedzą, to zabronione – grozi dyskwalifikacją). Oszukiwała. Mówiła, że rower
będzie dramatycznie wolno. To co do diaska dla niej znaczy szybko?! Dodatkowo
od 15 kilometra jadę z kolką. Wciągam żel i popijam sporą ilością wody z
bidonu. Grunt to się nie odwodnić. Dobrze, że wziąłem dwa bidony. Prognoza
pogody jak zwykle się sprawdziła. Miało być 18 stopni i pochmurno. Jest ze
trzysta stopni i nie ma ani jednej chmurki.
Trasę kolarską pokonuję dokładnie zgodnie z założeniami w
trochę poniżej 1,5 godziny. Wpadam do Stefy zmian i tym razem załatwiam sprawy
błyskawicznie. Brak butów kolarskich procentuje. 51 sekund spędzonych w T2 i
już jestem na biegu. Biegu na którym mam nadrobić straty i który jest moją
najmocniejszą stroną. Pierwszy kilometr to potwierdza. 4:50 przy niskim tętnie
daje dobrą prognozę na dalszą część biegu. Cel: pokonać te 10,5 km w mniej niż
50 minut. Gdyby tylko ta kolka chciała trochę odpuścić. Inni też trzymają się
za brzuchy. To trochę ponosi na duchu. Mijam nawrotkę i zaczynają się jaja. W
lewym udzie zaczyna łapać mnie skurcz. Ignoruję go i biegnę dalej. Na trzecim
kilometrze dostaję takiego strzała, że stawia mnie w miejscu. Skurcz to mały
miki przy tym co się dzieje. Jestem jak kojot Willy, którego rozjeżdża
pojawiający się znikąd pociąg. Muszę się podnieść, otrzepać i dalej gonić tego
trzygodzinnego strusia. Idę powoli przez wodopój. Kto wymyślił ten triathlon?
Uduszę! Zmuszam się do biegu. Wielce powiedziane. Truchcik jakiś. Co gorsza nie
mogę nic więcej zrobić. Kolka i skurcz w udzie dają się bardziej we znaki. A
może mi się wydaje? Znowu staję. Naciągam mięsień. Jeszcze jak na złość mi się
but rozwiązał. Dobra biegnę. Znaczy truchtam. Przetaczam się przez kładkę do
nawrotu na drugą pętlę i przychodzi kryzys numer dwa. Bach! Proszę gasić
światło i muzykę! Koniec imprezy! Czuję się jak pijany. Znowu przestaję biec. Słaniam
się na nogach. Dramat. Nie mam siły się ruszyć, a jednak jakoś idę. Jestem
skrajnie wyczerpany. Ściana na maratonie przy tym co przeżywam wydaje się
igraszką małych chłopców. Ale będzie wiocha poddać się na pięć kilometrów przed
metą. Teraz? Jak już przebrnąłem przez wodę i rower? Przechodzę przez wodopój. Zerkam
na zegarek. 32 minuty. Żegnam marzenia o złamaniu trzech godzin. Willy znowu
nie złapie strusia. Trudno. Jak to ukończę i nie padnę z wycieńczenia to będzie
sukces. Dobra, chłopie. Do trzech razy sztuka. Ostatni raz zmuszam się do
biegu. Noga za nogą za nogą. Raz-dwa, raz-dwa. Dyktuję sobie w duchu. Staram
się wyrównać oddech i tempo. Podbiega do mnie jakiś gość i chyba widząc
koszulkę z poznańskiego półmaratonu zagaduje:
Co tam? Trudniej niż na maratonie, nie? No ba. Jest o niebo
trudniej. Tysiąc milionów razy trudniej.
|
Wybiegam ze strefy zmian na pierwszą pętlę. |
Wskakuję mu na ogon i znajduję
wreszcie rytm. Oddech, tętno i tempo wracają do normy, ale to dalej nie jest to
na co liczyłem. Ale mogę biec i to jest najważniejsze. Pętle pozwalają
obserwować dantejskie sceny rozgrywające się na trasie. Wielu jest takich co
idą. Ktoś siedzi w krzakach, a przy nim sanitariusze. Inny się rozciąga. Mijam
rzygowiny na chodniku. Kolega którego mijam między szóstym i siódmym kilometrem
mówi, że jak pociągnę to mam duże szanse na złamanie trzech godzin. To dodaje
mi otuchy. Biegnę dalej w tempie. Mijam gościa, który idzie. Chyba ostatkiem
sił wskakuje mi na ogon i po chwili zrównuje się ze mną. Biegniemy tak ramię w
ramię te ostatnie 1,5 kilometra. Z tym nieznajomym jest mi dużo raźniej.
Jeszcze tylko podbieg na kładkę i meta. Ojciec, krzyczy, żebym dawał, bo
zostało 50 metrów. Przyspieszam i widzę zegar: 2:51:27. O! Kurcze! Udało się!
Pomimo fatalnego wyniku z biegu (57 minut 7 sekund), udało się!
Kiedyś napisałem, że mężczyzna powinien spłodzić syna,
zasadzić drzewo i przebiec maraton. Wtedy nie znałem jeszcze triathlonu.
Gratulacje, ja też w niedzielę "zaliczyłem" 1/4 tylko w Sierakowie. Z mojej perspektywy było zupełnie odwrotnie: maraton jest dużo trudniejszy. Na ćwiartce miałem problemy żeby przeżyć pływanie (prawie 34 minuty) na rowerze było trochę poniżej oczekiwań - 1:36 a na biegu to już bardzo dobrze bo 53:03 na trasie na której "podbieg" polegał na tym że to było trawersowanie zbocza (naprawdę) a całość była po lesie.
OdpowiedzUsuńGeneralnie nie byłem za zmęczony, ludzie szli pod koniec a ja leciałem i wyprzedzałem. Po maratonie ledwo żyję a tutaj - prysznic i do samochodu żeby wrócić do domu i od razu na rowery z córeczkami poszedłem :) ale może ja za mało się przyłożyłem do tego triathlonu :-O
Gratulacje jeszcze raz, czas miałeś super!
Na rower, to byś mnie nie namówił. Gratuluję ukończenia Sierakowa. To jak? Będą kolejne triathlony? :)
UsuńPo raz setny gratuluję! To wszystko przez pogodę taka poniewierka w biegu - ja tak to sobie przynajmniej tłumaczę :)
OdpowiedzUsuńSłusznie. Ktoś musi być winny ;)
Usuńzajebista robota ziom. gratulacje i witam w klubie:)
OdpowiedzUsuńteraz gdy masz juz cenne doswiadczenie kolejne starty powinny byc przyjemniejsze. choc z drugiej strony z tym to nigdy nie wiadomo.
jakie kolejne plany bo widze ze ostro sie wkreciles w plywacko-kolarsko-biegowe zycie?
Plan jest taki, żeby do końca sezonu zaliczyć jeszcze jeden triathlon na podobnym dystansie. Chciałbym też do końca roku skompletować cały niezbędny sprzęt. Poza tym plany na ten sezon raczej biegowe :)
UsuńFajnie i realistycznie to opisałeś :) gratuluję!
OdpowiedzUsuńDzięki. Polecam spróbować na własnej skórze, bo słowami ciężko to opisać :)
UsuńŚwietnie piszesz Błażej:) ...i nawet nie wiesz jak Cię podziwiam, pewnie ani triathlon ani maraton mi nie grożą, ale przekonuję się jak to wciąga i może chociaż półmaraton kiedyś się uda pokonać.
OdpowiedzUsuńtrzymam kciuki za kolejne starty:)
Marta, uda się? Ja myślę, że półmaraton już teraz jest w Twoim zasięgu :)
UsuńKurde, czytam te Wasze relacje i już się stresuję przed swoim mrągowskim debiutem...
OdpowiedzUsuńGratuluję wyniku, Twój wynik z pływania to jakiś kosmos, ciekawe, czy kiedykolwiek się do niego zbliżę, nie sądzę;)
To tak jak z maratonem. Do pierwszego razu nie za bardzo wiesz czego się spodziewać :)
UsuńGratulacje! Będzie tylko lepiej :) A pływać to bym tak kiedyś chciał!
OdpowiedzUsuńJak wykumam jak ja to zrobiłem, to jesteś pierwszy w kolejce z którym się podzielę :)
Usuń