3 czerwca 2013

Triathlon – pierwsze starcie (cz. 1)

Jestem ironmankiem. Taką ćwiartką prawdziwego ironmana. Niby nic. Taka tam popierdółka triathlonowa pomyślicie. To niby tylko 950 metrów pływania, 45 kilometrów na rowerze i 10,5 kilometra biegu. Na mnie te liczby osobno też nie robią żadnego wrażenia. Zebrane do kupy dają jednak mieszankę wybuchową, z której siły rażenia jeszcze do wczoraj nie zdawałem sobie sprawy. A to jedno z najlżejszych wydań triathlonowej zabawy.

Pakowanie sprzętu do strefy zmian.
Syrena wyje. Ruszamy. Zaczyna się pralka. Ta słynna pralka. Ktoś przepływa po mnie, ja po kimś. Jestem łaskotany po nogach, ja łaskoczę innych. Nie jest najgorzej. Nie tak źle jak sobie to wyobrażałem. Po chwili dostaję kopa w głowę. To już gorzej. Spadają mi okularki. Szybko je nakładam i płynę dalej. Niezłe bajoro ten Nogat. Ledwo widzę własne ręce. Najważniejsze, że nawigowanie idzie sprawnie. Po pierwszych minutach uspokajam się. Płynę swoje, bez nerwów, bez szarpania. W końcu nie walczę tu o zwycięstwo. Po nawrocie dostaję kolejnego kopa w to samo oko. Pieprzeni żabkarze. Znowu mam okularki pełne wody. Płyniemy bliżej brzegu. Wodorosty łapią to za ręce, to za nogi. Mało przyjemnie. W wodzie nie ma poczucia czasu. Ciekawe, czy płynę szybko czy wolno? Mam wrażenie, że raczej to drugie. Widzę już bojki końcowe. Dopływam. Wychodzę z wody dokładnie po 19 minutach i 35 sekundach (oklaski!). Jestem szuwarowy Ian Thorpe. Jeszcze pojadę jak Winokurow, pobiegnę jak Gebrselassie i będzie ładny wynik.


Oczekiwanie na wejście do wody
W biegu zdejmuję piankę. Wpadam do strefy zmian. Hej! Jeszcze nikt nie wziął roweru? Wszystkie wieszaki pełne. Morale rosną. Przetrwać rower i będzie z górki. Przy przebieraniu mała skucha. Zakładam kask, a potem chcę założyć koszulkę. To się nie może udać. Uciekają cenne sekundy. W końcu wychodzę na etap kolarski. Fajny gładki asfalt i lecę w  granicach 33 km/h. Zgodnie z planem. Zakładam, że wytrzymam te 45 kilometrów w średnim tempie 30 km/h. Mój plan nie przewidywał, że wszyscy inni będą jechali szybciej. Idzie się wkurzyć jak wyprzedzają cię całe tabuny ludzi. Mam wrażenie, że ja to towarowy z węglem, a każdy inny to TGV. Cała moja przewaga z wody pęka jak bańka mydlana. Do 15 kilometra chyba wyprzedzili mnie wszyscy. Ale nie… nie wszyscy. W okolicach 25 kilometra wyprzedza mnie Bo niewybrednie żartując, żebym siadał jej na koło (dla tych co nie wiedzą, to zabronione – grozi dyskwalifikacją). Oszukiwała. Mówiła, że rower będzie dramatycznie wolno. To co do diaska dla niej znaczy szybko?! Dodatkowo od 15 kilometra jadę z kolką. Wciągam żel i popijam sporą ilością wody z bidonu. Grunt to się nie odwodnić. Dobrze, że wziąłem dwa bidony. Prognoza pogody jak zwykle się sprawdziła. Miało być 18 stopni i pochmurno. Jest ze trzysta stopni i nie ma ani jednej chmurki.  

Trasę kolarską pokonuję dokładnie zgodnie z założeniami w trochę poniżej 1,5 godziny. Wpadam do Stefy zmian i tym razem załatwiam sprawy błyskawicznie. Brak butów kolarskich procentuje. 51 sekund spędzonych w T2 i już jestem na biegu. Biegu na którym mam nadrobić straty i który jest moją najmocniejszą stroną. Pierwszy kilometr to potwierdza. 4:50 przy niskim tętnie daje dobrą prognozę na dalszą część biegu. Cel: pokonać te 10,5 km w mniej niż 50 minut. Gdyby tylko ta kolka chciała trochę odpuścić. Inni też trzymają się za brzuchy. To trochę ponosi na duchu. Mijam nawrotkę i zaczynają się jaja. W lewym udzie zaczyna łapać mnie skurcz. Ignoruję go i biegnę dalej. Na trzecim kilometrze dostaję takiego strzała, że stawia mnie w miejscu. Skurcz to mały miki przy tym co się dzieje. Jestem jak kojot Willy, którego rozjeżdża pojawiający się znikąd pociąg. Muszę się podnieść, otrzepać i dalej gonić tego trzygodzinnego strusia. Idę powoli przez wodopój. Kto wymyślił ten triathlon? Uduszę! Zmuszam się do biegu. Wielce powiedziane. Truchcik jakiś. Co gorsza nie mogę nic więcej zrobić. Kolka i skurcz w udzie dają się bardziej we znaki. A może mi się wydaje? Znowu staję. Naciągam mięsień. Jeszcze jak na złość mi się but rozwiązał. Dobra biegnę. Znaczy truchtam. Przetaczam się przez kładkę do nawrotu na drugą pętlę i przychodzi kryzys numer dwa. Bach! Proszę gasić światło i muzykę! Koniec imprezy! Czuję się jak pijany. Znowu przestaję biec. Słaniam się na nogach. Dramat. Nie mam siły się ruszyć, a jednak jakoś idę. Jestem skrajnie wyczerpany. Ściana na maratonie przy tym co przeżywam wydaje się igraszką małych chłopców. Ale będzie wiocha poddać się na pięć kilometrów przed metą. Teraz? Jak już przebrnąłem przez wodę i rower? Przechodzę przez wodopój. Zerkam na zegarek. 32 minuty. Żegnam marzenia o złamaniu trzech godzin. Willy znowu nie złapie strusia. Trudno. Jak to ukończę i nie padnę z wycieńczenia to będzie sukces. Dobra, chłopie. Do trzech razy sztuka. Ostatni raz zmuszam się do biegu. Noga za nogą za nogą. Raz-dwa, raz-dwa. Dyktuję sobie w duchu. Staram się wyrównać oddech i tempo. Podbiega do mnie jakiś gość i chyba widząc koszulkę z poznańskiego półmaratonu zagaduje: Co tam? Trudniej niż na maratonie, nie? No ba. Jest o niebo trudniej. Tysiąc milionów razy trudniej.
Wybiegam ze strefy zmian na pierwszą pętlę.
Wskakuję mu na ogon i znajduję wreszcie rytm. Oddech, tętno i tempo wracają do normy, ale to dalej nie jest to na co liczyłem. Ale mogę biec i to jest najważniejsze. Pętle pozwalają obserwować dantejskie sceny rozgrywające się na trasie. Wielu jest takich co idą. Ktoś siedzi w krzakach, a przy nim sanitariusze. Inny się rozciąga. Mijam rzygowiny na chodniku. Kolega którego mijam między szóstym i siódmym kilometrem mówi, że jak pociągnę to mam duże szanse na złamanie trzech godzin. To dodaje mi otuchy. Biegnę dalej w tempie. Mijam gościa, który idzie. Chyba ostatkiem sił wskakuje mi na ogon i po chwili zrównuje się ze mną. Biegniemy tak ramię w ramię te ostatnie 1,5 kilometra. Z tym nieznajomym jest mi dużo raźniej. Jeszcze tylko podbieg na kładkę i meta. Ojciec, krzyczy, żebym dawał, bo zostało 50 metrów. Przyspieszam i widzę zegar: 2:51:27. O! Kurcze! Udało się! Pomimo fatalnego wyniku z biegu (57 minut 7 sekund), udało się!

Kiedyś napisałem, że mężczyzna powinien spłodzić syna, zasadzić drzewo i przebiec maraton. Wtedy nie znałem jeszcze triathlonu.


14 komentarzy:

  1. Gratulacje, ja też w niedzielę "zaliczyłem" 1/4 tylko w Sierakowie. Z mojej perspektywy było zupełnie odwrotnie: maraton jest dużo trudniejszy. Na ćwiartce miałem problemy żeby przeżyć pływanie (prawie 34 minuty) na rowerze było trochę poniżej oczekiwań - 1:36 a na biegu to już bardzo dobrze bo 53:03 na trasie na której "podbieg" polegał na tym że to było trawersowanie zbocza (naprawdę) a całość była po lesie.
    Generalnie nie byłem za zmęczony, ludzie szli pod koniec a ja leciałem i wyprzedzałem. Po maratonie ledwo żyję a tutaj - prysznic i do samochodu żeby wrócić do domu i od razu na rowery z córeczkami poszedłem :) ale może ja za mało się przyłożyłem do tego triathlonu :-O
    Gratulacje jeszcze raz, czas miałeś super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na rower, to byś mnie nie namówił. Gratuluję ukończenia Sierakowa. To jak? Będą kolejne triathlony? :)

      Usuń
  2. Po raz setny gratuluję! To wszystko przez pogodę taka poniewierka w biegu - ja tak to sobie przynajmniej tłumaczę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. zajebista robota ziom. gratulacje i witam w klubie:)

    teraz gdy masz juz cenne doswiadczenie kolejne starty powinny byc przyjemniejsze. choc z drugiej strony z tym to nigdy nie wiadomo.

    jakie kolejne plany bo widze ze ostro sie wkreciles w plywacko-kolarsko-biegowe zycie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Plan jest taki, żeby do końca sezonu zaliczyć jeszcze jeden triathlon na podobnym dystansie. Chciałbym też do końca roku skompletować cały niezbędny sprzęt. Poza tym plany na ten sezon raczej biegowe :)

      Usuń
  4. Fajnie i realistycznie to opisałeś :) gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Polecam spróbować na własnej skórze, bo słowami ciężko to opisać :)

      Usuń
  5. Świetnie piszesz Błażej:) ...i nawet nie wiesz jak Cię podziwiam, pewnie ani triathlon ani maraton mi nie grożą, ale przekonuję się jak to wciąga i może chociaż półmaraton kiedyś się uda pokonać.
    trzymam kciuki za kolejne starty:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marta, uda się? Ja myślę, że półmaraton już teraz jest w Twoim zasięgu :)

      Usuń
  6. Kurde, czytam te Wasze relacje i już się stresuję przed swoim mrągowskim debiutem...
    Gratuluję wyniku, Twój wynik z pływania to jakiś kosmos, ciekawe, czy kiedykolwiek się do niego zbliżę, nie sądzę;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak z maratonem. Do pierwszego razu nie za bardzo wiesz czego się spodziewać :)

      Usuń
  7. Gratulacje! Będzie tylko lepiej :) A pływać to bym tak kiedyś chciał!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wykumam jak ja to zrobiłem, to jesteś pierwszy w kolejce z którym się podzielę :)

      Usuń