Kiedy w połowie wyścigu orientujesz się, że na maksa dałeś dupy masz dwa wyjścia:
a) odpuścić i rozpowiadać, że to był dla ciebie wyścig o priorytecie Ce i to słabe Ce, więc w zasadzie podszedłeś do niego na luzie i treningowo. Naturalnie dorobisz do tego ideologię, twierdząc, że w danym momencie sezonu to bardziej rozsądne, bo... i tutaj wstaw jakieś samousprawiedliwiające się bzdury. W głębi duszy będziesz jednak czuł, że jesteś parówą, która nie dość, że dała ciała, to jeszcze się poddała. Parówą, która za każdym razem przechodząc koło lustra będzie widziała drwiący uśmiech swojego odbicia. Ale-ale jest też opcja druga:
b) możesz starać się wszystko naprawić. Zminimalizować straty i pokazać charakter. Udowodnić, że slogany w stylu:
you never lose until you quit trying
(tłum. aut. Nigdy nie przegrasz, chyba że przestaniesz próbować), to nie tylko wyświechtane frazesy, którymi social ninja zalewają twoją ścianę na facebook'u. Z tym, że czasu nie ma wiele i trzeba się ogarnąć jak wtedy, gdy budzisz się po domówce mocno niedzisiejszy. Z podłogi zasadniczo da się wyczytać menu. Butelek tyle, że mógłbyś skup otwierać, a rodzice dzwonią, że będą za pół godziny. (i tak super, że zadzwonili!). Stajesz więc na rzęsach, żeby się udało. Walczysz i się nie poddajesz.