Ruszyła walka o pierwszy bufet ;) |
Przez pierwsze kilometry nie wydarzyło się nic sensacyjnego o czym media musiałyby informować i rozprawiać przez kolejne dni. Nikt nie umarł, nikt się nie urodził i nikt też się nie oświadczył. Najzwyklejszy maratoński standard. Ale już za pierwszą jadłodajnią przyuważam gościa, który biegnąc przede mną wali focie z rąsi i wrzuca je na fejsa. Chyba taka nowa moda: mieć fotę z Poweradem. Mijam go w chwili, gdy próbuje wklepać opis. Staram się podpatrzeć co się pisze w takiej chwili, ale nie daję rady. Może to i dobrze, bo nieładnie podglądać korespondencję nieznajomych. Chwilę potem mijamy volvo zaparkowane na poboczu z którego na cały głos leci "jesteś zwycięzcą". Jak tu nie zacieszać? No jak? Teksty z filmiku królują na poznańskim maratonie. Transparenty z diamentami, ludzie wykrzykujący cytaty. Tak trzymać Poznań! Macie jaja!
Koło 8 km pojawia się lekkie pieczenie w prawej stopie. No kurde, czyżby jakiś wredny pęcherz? Nieee... pewnie panikuję. Piecze jak pęcherz. Ale po ośmiu kilometrach? Niemożliwe. Podsłuchuję rozmowę dwóch panów obok, z której wynika, że biegną na 3:20. Zagaduję i dołączam do nich. Ciągniemy sobie tak do wodopoju na dyszce. Ból w stopie jednak nie daje o sobie zapomnieć. Przy każdym kroku jest coraz bardziej dotkliwy. Odpuszczam nowo poznanych kolegów i zatrzymuję się żeby coś z tym zrobić. Tracę sporo cennych sekund na zdejmowanie buta i zabawę z poprawianiem skarpety naiwnie sądząc, że to coś zmieni. Spieszę się i niezbyt dokładnie zawiązuję buta, co skutkuje kolejnym przymusowym postojem po paru minutach na wiązanie sznurówek. Niestety zabiegi pielęgnacyjne zdały się psu na kość. Co za ironia. Butki w których biegałem w mrozach i upałach, po błocie i po asfalcie, które obchodziły się z moimi stópkami jak z najcenniejszym skarbem właśnie teraz obrabiają mi stopę. Akurat na maratonie mają mi zrobić takiego psikusa? Śmieję się sam do siebie i zaciskam zęby. W końcu byle pęcherz nie popsuje mi tego biegu.
Zaczynam małą zabawę - staram się uśmiechać do kibiców i łapać z nimi kontakt wzrokowy. Efekt jest taki, że zazwyczaj dopingują wtedy jeszcze głośniej, a ja sączę tę energię niczym najlepszy żel. Zapominam na chwilę o bólu. Na 17 km - moja grupa wsparcia drze się z pobocza i wali w garnek. Szybka kontrola czasu i zegarek przesyła pozytywne wiadomości. Pomimo strat cały czas jest szansa na złamanie 3:20:00. Cieszę się jak dziecko na gwiazdkę.
Tuż przed półmetkiem zupełnie niespodziewanie po raz kolejny pojawia się znowu moja grupa wsparcia. Jak oni to zrobili? Teleport jakiś mają, czy cuś? Lubię takie niespodzianki. Półmetek trochę poniżej planu. Jest dokładnie 1:40:23. Wkalkulowując w to dwa przymusowe postoje i nieproszonego gościa w prawym bucie stwierdzam, że nie jest tak źle, żeby nie powiedzieć, że lecę całkiem całkiem. Teraz muszę nadrobić jak najwięcej przed tymi dwoma podbiegami w końcówce, a jednocześnie nie zajechać się do upadłego, żeby jakoś je przetrwać. Prosty plan, prawda?
Radość z półmetka vs. radość z finiszu :) |
Mijam 25 kilometr i zgodnie z planem staram się delikatnie przyspieszać żeby zrobić sobie zapas na podbiegi w końcówce. Udaje mi się zejść do 4:38, ale na krótko. Do tego pojawia się pieczenie w lewej stopie. Oho! Pęcherz na prawej nodze będzie miał towarzystwo. Zaczynam żegnać się z myślą o złamaniu 3:20, ale jakoś dziwnie w ogóle nie psuje mi to nastroju. Nie teraz to innym razem. Mam ogromną radość z tego biegu, a przecież o to chodzi. Jak mawia kolega Kargol swoim maratończykom: jest SIŁA! jest MOC! jest RADOŚĆ! Do tego mam jakąś wewnętrzną pewność, że i tak poprawię tutaj swój maratoński wynik o ładne kilka minut (nie wiem skąd, ale taka pewność była).
Warszawska (taka ulica w Poznianiu) to dramat. Mam wrażenie, że biegnę maraton po autostradzie. Szeroko, mało ludzi, a kilometry dłużą się niemiłosiernie. Zdecydowanie nie lubię. Do tego palące stopy nie pozwalają na mocne wybicie. Tempo spada i stabilizuje się na 4:46. Gdzieś na końcu Warszawskiej Ewa macha do mnie i krzyczy, że "jestem zwycięzcą". Mało nie zakrztusiłem się żelem.
Początek Hlonda, a w zasadzie Podwale wygląda jak scenki rodem z Tour de France. Biegniemy wąskim szpalerem stworzonym przez ludzi. Niesamowite uczucie. Szkoda, że tylko przez jakieś 100-200 metrów. Potem podobnie jak na Warszawskiej - ekrany akustyczne i pustka.
Zaciesz na hasło "jesteś zwycięzcą!" / zdj. Tomek Jagodziński |
Most przez Wartę, skręt w lewo i ... zaczyna się Serbska. Na Jowisza! Jest gorzej niż na wykresach. Masakra jakaś. Górka miała nie być stroma, a ja mam wrażenie, że jak się nie pochylę do przodu, to przewalę się na plecy. Truchtam powoli, ale wytrwale do góry i wyprzedzam. Dużo osób idzie. Bardzo dużo. Mijam pana na rowerze, który krzyczy, że już niedaleko. Pytam co to znaczy? 300 m - odpowiada. Wytrzymam. Zaraz będzie z górki. Tak przynajmniej mówiły wykresy. Moje nogi mówią co innego. Przesuwam się do przodu na dwóch drewnianych kołkach. Kompletnie nie ma siły, ale przesuwam się naprzód. Walczę z myślą o marszu. Teraz to wszyscy mnie wyprzedzają, co dodatkowo dołuje. Pewnie nawet ktoś o kulach spokojnie by mnie wyprzedził. Tempo 5:05/km pozostawia wiele do życzenia.
Po znaczniku 40 kilometra nogi delikatnie odpuszczają i udaje się przyspieszać. Może to za duże słowo. Udaje mi się całkiem sprawnie pokonać górkę na Pułaskiego. Potem kostka na Mickiewicza i dalej jest pod górę. Cały czas delikatnie przyspieszam. Znowu zaczynam wyprzedzać. Co jakiś czas słyszę swoje imię sczytywane z kartki z numerem. Dziękuję szerokim uśmiechem. Pokrzykuję na tych co przechodzą do marszu. Zachęcam ich do ostatniego wysiłku. Ostatnie metry. Gościa, który biegnie koło mnie skurcz stawia w miejscu jakieś trzydzieści metrów przed bramą targów. Ale pech. Brama targów i finisz. Lecę, macham rękami jak wariat i cieszę się jak dziecko. Tak się cieszę, że zegarek wyłączam dopiero po dobrej chwili. Co tam dziesięć sekund w jedną czy drugą. Stopy pieką żywym ogniem, ale jest nowa - lśniąca życiówka 3:23:11.
Może i nie jest to wynik jaki sobie zakładałem przed startem, ale dawno z żadnych zawodów nie miałem tyle przyjemności co z maratonu w Poznaniu. Po Warszawskim w zeszłym roku myślałem tylko żeby zrobić sobie przerwę. Żeby odpocząć, a buty na chwilę zawiesić na kołku. Teraz jestem tak pozytywnie naładowany, że tylko rozsądek (i zmasakrowane stopy) powstrzymują mnie przed ostrym trenowaniem i bardzo podoba mi się to uczucie.
Jojoj! Jaki fantastyczny bieg! I jaka boska relacja! Panie, piękny wynik wykręciłeś! Piękny! I to wszystko z takim uśmiechem na twarzy! Jeszcze raz wielkie gratulacje!
OdpowiedzUsuńWiadomo! Z uśmiechania brałem korki u najlepszej :)
UsuńAle endorfiny tryskają z Twojej relacji :) Gratuluję życiówki!
OdpowiedzUsuńEndorfiny trzymają mnie do tej pory. Naprawdę fantastyczny bieg. Jak będziesz szukała czegoś na przyszły rok, to polecam w ciemno :)
UsuńJak czytałam Twoją relację, to stwierdziłam że mamy niemal identyczne wrażenia - kibice byli wspaniali, szpaler na Śródce niczym Tour de France wymiatał po prostu, podbieg na Serbskiej bardzo męczący ale ta satysfakcja że się biegło, gdy inni szli bezcenna. Tylko Ty naprawdę piękny czas wykręciłeś! 3:23!!! Kim jesteś?! Jesteś zwycięzcą!!! Gratuluję :D
OdpowiedzUsuńDzięki! :)
UsuńTeż byłem, przebiegłem kilka minut po Tobie, celowałem poniżej 3:30 a wyszło 3:31. Podbieg na 35 km mnie akurat zdewastował, od 37 km był płacz i machanie do tłumów wyprzedzających;) A sama impreza świetna, atmosfera na trasie niesamowita, endorfiny również dalej trzymają. Gratulacje Błażej, super wynik!
OdpowiedzUsuńZabrakło 1 minuty do 3:30? Spokojnie. Następnym razem złamiesz 3:25 :)
UsuńJa też mam podobne wrażenia, to była rewelacyjna impreza. A wynik fantastyczny, gratuluję!
OdpowiedzUsuńJak jeszcze zlikwidują te autostradowe proste bez ludzi, to nie będę chciał jeździć nigdzie indziej ;)
UsuńGratulacje! Życiówka śliczna, jak i relacja!
OdpowiedzUsuńI jedno sprostowanie - ulica Hlonda :-)
Patrz, co za chochlik bezczelny. Już poprawiłem i jeszcze raz dzięki za zdzieranie gardła w imię mojej życiówki :)
UsuńNot bad chłopaku, not bad! Gratuluję:) Szkoda tych pęcherzy, bo mogłeś zbliżyć się do magicznego 3:20. Doszedłeś do tego, co je spowodowało? Miałeś nowe skarpetki, czy może zabrakło wizyty u pedicurzystki?;)
OdpowiedzUsuńSerbską z ubiegłego roku pamiętam jako dramat nad dramatami. Myślałem, że wyzionę tam ducha, ale wyprzedzanie innych nakręcało mnie niesamowicie:)
Nie wiem, nie wiem. Wszystko było sprawdzone. Buty miały nastukane blisko 1000 km. Skarpety sprawdzone w innych startach. Pojęcia nie mam. Może za luźno zawiązałem sznurówki i stopa delikatnie jeździła? Pojęcia nie mam.
Usuń3:20 skoro nie pękło teraz, to pęknie następnym razem. Jestem o to spokojny :) Grunt, że bawiłem się wyśmienicie.
Zdecydowanie. O to chodzi!:)
UsuńGratuluję! i cieszę się, że mimo pęcherzy (no co za pech akurat w takim momencie), bieg był dalej dla ciebie dobrą zabawą!
OdpowiedzUsuńPęcherze znikną, a radość z fajnego maratonu pozostanie :)
UsuńGratulację Błażej. Super wynik mimo przeciwności.
OdpowiedzUsuńWidać było, jak byłeś pozytywnie naładowany! Gratulejszyns i do zoba na kolejnym biegu :D
OdpowiedzUsuńGratuluję życiówki! Relacja bardzo energetyczna! :) Szkoda, że w tym roku nie mogłem wystartować :( siedząc w samochodzie w korku aż mnie nosiło, żeby wyjść i pobiec - szczególnie przy takiej pogodzie! Pozostało mi tylko trąbić na cześć Maratończyków! :) Super sprawa!
OdpowiedzUsuńSuper poszło, gratuluję!!
OdpowiedzUsuńGratulacje! A czytanie relacji to sama przyjemność :)
OdpowiedzUsuńPiękny czas. Wielkie gratulację :) Ciesze się, że czerpałeś radość z maratonu w Poznaniu.
OdpowiedzUsuń