12 września 2013

Nie dać się zmiażdżyć - drugie starcie z triathlonem

Stajemy z triathlonem nad Jeziorem Końskim pod Przechlewem. On pokazuje mi bojki, ja odpowiadam, że do ogarnięcia na luzaku. On tylko czeka na takie myśli. To tak jakbym sam wręczał mu do ręki młotek, którym zabije wieko mojej trumny. Triathlon pielęgnuje te myśli i podsyca, a potem, gdy wreszcie się z nim mierzę bierze do ręki młotek i napierdziela ile sił. Tak było w Malborku, gdzie wydawało mi się, że bieganie to będzie formalność. Podobnie było w Przechlewie, gdzie po malborskim debiucie stwierdziłem, że pływam całkiem całkiem.

Młocka od początku do końca.
Pływania nie zapomnę chyba do końca życia. Pralka od startu do mety. Na początku standard ktoś wpłynął na mnie, ja na kogoś. Jakieś delikatne zaloty w stylu smyranie po nogach. Ale ileż można? Jacyś tacy natarczywi ci adoratorzy. Najpierw myślałem, że pewnie od skrętu na pierwszej bojce stawka się rozciągnie i zalotnicy odpuszczą. Potem myślałem, że od drugiej. Potem nie miałem już wcale nadziei, że to się kiedyś skończy. Ilekroć złapałem rytm... jebudu... i tak co chwilę. Pozdrawiam pana w piance z czerwonymi wstawkami z którym kopaliśmy się naprzemiennie przez około 700 m. Kiedy się wreszcie rozluźniło i pomyślałem, że na spokojnie dopłynę do mety, to okazało się, że wypadłem z głównego nurtu i walę prosto w szuwary. No kurcze… Szybka korekcja kursu i wróciłem do kopaniny. Ile ja tam zdrowia straciłem niech świadczy fakt, że kiedy wybiegłem wreszcie z wody, to dalej byłem w pralce. Z chwilą wyjścia na brzeg moją ktoś przełączył na wirowanie. Spojrzenie na zegarek i czas 21:40. Cieniutko. Nawet jeśli przepłynęliśmy 1.15 km (jak pokazały zegarki Garminowców) zamiast 0.95 km (jak być powinno), to i tak licho. Miał być szuwarowy Ian Thorpe, a wyszła zwykła kłoda tartaczna. Na nic zdały się kilometry przepłynięte w jeziorze. Trzeba wrócić do basenowej tyrki. Triathlon kolejny raz pogroził paluszkiem: „Kolego, nie czuj się zbyt pewnie i naucz się pływać tak szybko żeby cię następnym razem nie skopali”.
Tak wygląda człowiek, który wyszedł z pralki.
Fajnie musiało wyglądać, gdy ledwo trzymając równowagę jeszcze szarpałem się z pianką. Ostatecznie dałem za wygraną i usiadłem, co trochę uspokoiło wirowanie. Uwolniłem się z pianki, chwyciłem rower i musiałem się zmierzyć z około 300-metrowym, dość stromym podbiegiem ze strefy zmian do belki, gdzie można było wsiąść na rower. Te dwa elementy złożyły się na 4:05 w T1. Cały czas zachodzę w głowę, jak do diaska można to było ogarnąć poniżej dwóch minut jak to robili najlepsi. Z trzech minut byłbym bardzo zadowolony.

Kulam się na bajku / fot. Dziennik Bałtycki /
Trasa rowerowa okazała się istną bajką. Asfalcik gładziutki jak pupcia niemowlaka. Noga podaje. Prędkości sięgają na początku blisko 40 km/h, ale mam dziwne przeczucie, że jest z górki, bo znowu wciąga mnie kilku zawodników. Przy 40km/h?! No dajcie spokój. To ile ja mam jeździć? Po dziesięciu minutach zalewam sobie żelem kierownicę. Co tam, niech moja szosa też ma dodatkową dawkę mocy. Chyba działa, bo na zjazdach nawet bez pedałowania mój składak na ruskiej ramie osiąga dużo lepsze prędkości niż koledzy kręcący ostro na nowych błyszczących cacuszkach. Jeśli to nie żel, to może się staruszek napatrzył na wakacjach na te Lamborghini i mu się szaleć zachciało. Trasa nie daje się nudzić. Jest kręta i pofałdowana. Na podjazdach mam ochotę cisnąć, bo czuję moc, ale rozsądny ja mówi "Spokojnie. Będziesz ten podjazd pokonywał jeszcze cztery razy. Zostaw sobie siły. Przecież zostawiłeś sporo zdrowia na pływaniu". Słucham go grzecznie, bo jeszcze chcę pobiegać zamiast spacerować. Zwalniam więc na podjazdach, a cisnę mocniej na wypłaszczeniach. Ciągle nie do końca mam opanowany ten rower. Kilka razy złapałem się na tym, że po podjeździe przez jakiś czas praktycznie bez oporu mieliłem korbą zamiast zrzucić bieg i cisnąć dużo szybciej. Oj trzeba będzie się poprawić. Kończę na pełnej świeżości z wynikiem 1:27:28. Żadnego drżenia nóg, żadnej kołkowatości. Chyba za lekko pojechałem, ale rozsądek podpowiada "Spoko spoko, czy za lekko, to się dopiero przekonasz na biegu".

Wbiegam do strefy zmian starając się nie zabić w kolarskich butach z tej górki. Chcę zawieszać rower i zatrzymuje mnie sędzia. O-co-kaman? Dostaję upomnienie za rozpięcie kasku przed odwieszeniem roweru. Pełne zaskoczenie, ale przyznaję, że nie zagłębiałem się w przepisy. Szkoda tylko, że na tym upominaniu lecą cenne sekundy. Po mniej więcej piętnastu mam ochotę przegryźć mu tętnicę. W końcu mnie puszcza, bo zauważa kolejnego zawodnika, który popełnił to samo wykroczenie. Szybka zmiana butów, czapeczka i z wynikiem 2:27 opuszczam T2.

Wydało się. Ja nie biegam, ja latam. Garnek Mocy, dzięki za uśmiechnięte zdjęcie. :)
Wybiegam i znowu włącza się rozsądek "Tylko spokojnie. Nie daj się ponieść". Zwalniam. Łapię rytm. Pierwszy kilometr jest pod górkę. Biegnę go w tempie 4:50. W pamięci ostrzeżenia ojca sprzed startu, że na trasie są dwa naprawdę ostre podbiegi przy Brdzie. Nogi niosą. Teraz to głównie ja wyprzedzam. Od drugiego kilometra przyspieszam do 4:30, ale nie szybciej. Mam stracha, że w połowie odetnie mnie jak w Malborku. Zbieg do rzeki na czwartym kilometrze wcale nie jest ulgą. Za to podbieg jest taki jakby ktoś za koszulkę ciągnął. Nogi trochę płaczą, ale w ogólnym rozrachunku udaje się utrzymać tempo. Zabranie małej butelki wody ze strefy zmian było dobrym posunięciem. Piję kiedy chcę i ile chcę. Bardzo mi to odpowiada. Na trasie sporo kibiców, którzy są naprawdę głośno. Dziewczyny mają jeszcze lepiej, bo otrzymują podwójną dawkę braw. Od nawrotu wyprzedzam już regularnie aż do dziewiątego kilometra, kiedy to wciąga mnie dziewczyna z numerem 311. Wciąga i to w jakim stylu. Ależ ona biegnie. Przyspieszam, ale i tak odstawia mnie na kilkaset metrów. Biegnę swoje. Fajnie się biegnie ze świadomością, że będzie dobrze. Kilkanaście sekund w tę czy w tę nie robi różnicy. Ostatnie metry do mety do istne szaleństwo. Masa ludzi, krzyczą, klaszczą. Super. Ostatecznie wpadam na metę z czasem 2:43:10.

Chociaż mina nie wskazuje było naprawdę dobrze.
Z perspektywy mety wydaje mi się, że strasznie rozsądny mi wyszedł ten triathlon. Nawet zbyt rozsądny. Asekuranctwo na rowerze i biegu odbiło się na wyniku. Spokojnie mogłem pocisnąć szybciej i myślę, że sił by starczyło. Złamanie 2:40 było w moim zasięgu. Chyba dałem się trochę zastraszyć triathlonowi na pływaniu. Mimo to jestem baaardzo zadowolony z wyniku. Nie dałem się zgnieść, nie odcięło mi zasilania i nie chodziłem. Udało mi się poprawić w sumie o osiem minut w porównaniu z Malborkiem pomimo ewidentnie dłuższej trasy pływackiej i dużo bardziej wymagających tras kolarskiej i biegowej. Widać, że jest forma. Dobry prognostyk na Poznań Maraton.

Chciałem z tego miejsca podziękować:
  • Pani w stroju K-Swiss, która wyprzedziła mnie na rowerze, a której strasznie chciałem nie dać tej satysfakcji. Dzięki temu przycisnąłem na końcówce etapu kolarskiego.
  • Koledze w dwuczęściowym stroju Newline,  z którym na zmianę wyprzedzaliśmy się praktycznie przez całą trasę, ale bez wożenia się (przynajmniej z mojej strony).
  • Garnkowi mocy, którego dudnienie na nawrotce etapu kolarskiego było fajne dla ucha i motywujące do dalszej walki i który walnął mi jedyną uśmiechniętą fotę z całej imprezy.
  • Koledze z dredami, którego strasznie chciałem dogonić żeby sprawdzić, czy jest chłopakiem, czy dziewczyną. Tajemnica rozwiała się na półmetku, gdy podbiegłem na tyle blisko, że zauważyłem włosy na łydkach. Kolega skądinąd bardzo sympatyczny. Po zawodach zamieniliśmy kilka słów. Pozdrawiam. 
  • Moim kibicom, którzy trzymali kciuki i zdzierali gardła, gdy ich mijałem.
  • Organizatorom i wolontariuszom, za stworzenie jednej z najlepszych imprez w których brałem udział. Dopieściliście nie tylko zawodników, ale też ich bliskich. Niedowiarkom polecam przejrzeć fora. Już teraz rezerwuję miejsce na Triathlon w Przechlewie w przyszłym roku.

2 komentarze:

  1. Ile tam osób było, że Ty cały czas w pralce płynąłeś? Kurde, w Poznaniu na połówce 600 i było spokojniej;)

    Z tym rozsądkiem tak jest. Ja po Mrągowie w ogóle nie byłem zmęczony i sobie myślałem cały czas: czemu nie, kurde, szybciej?!

    Ale człowiek się uczy całe życie i ja na przykład już nie mogę się doczekać przyszłego sezonu..:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było 300 startujących, ale jak później sprawdziłem w wynikach prawie 1/4 stawki wyszła z wody w podobnym czasie :) Ten sezon, to zbieranie doświadczeń w tri i co start się przekonuję jak jeszcze dużo jest do poprawienia.

      Usuń