13 czerwca 2014

Opowieść o baciku z gówna

Zapewne gdybym się urodził kilka lat, a może wieków, wcześniej, w jakimś lokalnym wyszynku gęślarz delikatnie szarpiąc struny snułby opowieść o tym co zdarzyło się w miniony weekend w Brodnicy. Zaś zasłuchana gawiedź wisiałaby nad kubkiem z otwartą gębą, patrząc w dal z rozmarzeniem. Jednak przyszło mi żyć dziś, gdzie o czynach wielkich ludzie dowiadują się z serwisów informacyjnych głównych kanałów telewizyjnych, a żeby się tam dostać musiałbym się pewnie pozbawić męskości i zapuścić brodę. Jako, że na jedno ani drugie niespecjalnie mam chęć, po prostu opiszę co się wydarzyło.

Jest bowiem takie przysłowie ludowe o bacie, gównie i królu Salomonie. W zasadzie mogłoby się ono znaleźć w tym tekście zupełnie przypadkowo. Jednak tak nie jest, bo jakimś (nie-wiadomo-jakim) cudem udało mi się z niczego w postaci moich treningów zrobić coś, czyli rzeczony bacik w postaci baaardzo przyzwoitego wyniku na dystansie 1/4 ironmana, za jaki mam czas 2:33:26.

Akt I - zimna głowa

Po pierwsze - nie kombinuj ze stylem. Po drugie - nie walcz w pralce. Po trzecie - nie szarp tępa tempa (ach te pĄpki...). Ze mną jak z dzieckiem. Znaczy zazwyczaj nie słucham się wcale. Jednak w wodach jeziora Niskie Bródno, to nie byłem ja. Podniecenie zastąpiła rezygnacja. Nawet to, że spiker przy wejściu do wody podał informację "właśnie komuś w strefie zmian strzeliła opona" spłynęło po mnie jak po kaczce. Naczelny wewnętrzny strateg radził - spróbuj stracić jak najmniej. Nie pozostawało nic innego jak tylko go słuchać. Poza tym w wodzie nie zdarzyło się w zasadzie nic spektakularnego, co z czystego kronikarskiego obowiązku warte by było odnotowania. Płynęliśmy, trochę się kopaliśmy, znowu płynęliśmy, a potem trochę gilaliśmy i popychaliśmy. Tak mijały kolejne minuty. Bezowocnie szukałem boi na którą miałem się kierować. Trzymając się gównianej terminologii tego tekstu parłem więc za innymi na zasadzie "miliony much nie mogą się mylić".

fot. Iza Bąkiewicz
Tak oto dotarłem do pierwszej boi, gdzie musiałem zmienić styl na kraulo-żabkę, gdyż zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy przypominało bardziej jacuzzi lokalnego aquaparku niż jezioro. Od kolejnej boi już było luźniej i strasznie mi się dłużyło. Jakiś ułomny rytm dyktowałem sobie w myślach, a że każdy kto próbował ze mną tańczyć wie, że poczucia rytmu próżno u mnie szukać, to i tak właśnie kulawo wygląda moje pływanie. Niemniej nie szarpałem i nie kombinowałem ze stylem. Po prostu chlapnięcie za chlapnięciem sunąłem powoli na przód. Niestety nie opanowałem jeszcze techniki zerkania na zegarek w czasie pływania. Wynik jest więc zawsze niespodzianką. Ten był sporą, bo po moich ostatnich pływackich wyczynach nie liczyłem na wiele. Ostatecznie z wynikiem 00:19:34 i idącym za nim entuzjastycznym nastawieniem zameldowałem się w strefie zmian. Na skrzydłach pozytywnych myśli przez strefę zmian przeleciałem jak zefir i w różowych okularach pakowałem się na siodełko.

Akt II - Okiełznać rumaka

Prr... szalona! Hamowałem Biankę, gdy ta od razu rzuciła się naprzód. Oponami wgryzła się w jezdnię i chciała gnać. Zasadniczo nie ma się co dziewczynie dziwić, bo asfalt gładki jak atłas mrygał zachęcająco okiem. Mnie jednak prędkości rzędu 35 km/h na podjeździe przyprawiały o lekki zawrót głowy. Ostatecznie jednak mając na względzie blisko 390 metrów przewyższenia na 45-kilometrowej trasie poszliśmy na kompromis i trzymaliśmy się prędkości, które zagwarantowałyby mi przetrwanie całego etapu. Wiecie jednak jak to jest zawieraniem kompromisów? Żona chciała mieć futro, a ja nowy samochód. Kupiliśmy więc futro i wisi w garażu. Cały etap kolarski można by w zasadzie opisać tak, że ja naciskałem na pedały, co powodowało obrót korby. Na tej z kolei zaczepiony był łańcuch, który napędzał tylne koło dzięki czemu nieustannie parłem naprzód. Ale jak parłem... Dostojnie i na luzie, a do tego w jakim tempie! Akumulator pozytywnego myślenia ładowały cyferki prędkości pojawiające się na wyświetlaczu licznika. Nawet zacząłem sobie nucić pod nosem. Ponieważ z moim śpiewem jest jak z tańcem, z góry przepraszam tych którzy zbliżając się do mnie musieli tego słuchać. 

Różowe oksy, czyli +20 do stylu / fot. Iza Bąkiewicz
Apropos bliskości innych zawodników, przy okazji tego etapu zauważyłem jednak dwie tendencje u zawodników: pierwsza to skłonność do oszustwa. Panowie, którzy jechali przede mną ewidentnie lubią bawić się w pociąg i to nie ten...eee chociaż może... kto wie, ale taki polegający na jeździe na kole. Druga to skłonność do samounicestwienia, bo jak można nazwać kogoś, kto na łuku pod górę ścina zakręt, tak że jedzie pod prąd? Czołówka zjeżdżająca z góry musiała się nieźle nagimnastykować, żeby nie doszło do kraksy. A trzeba wam, drodzy czytelnicy wiedzieć, że czołówka czyli najlepsi zawodnicy nie toczą się z prędkością 35 km/h godzinę, a już zwłaszcza, gdy zjeżdżają z górki. Z pozdrowieniami dla szaleńców prośba: znajdźcie sobie inną piaskownicę. Ostatecznie skończyłem z 1:21:30 co dało mi 106 miejsce, czyli poprawa o 33 pozycje. Zdaje się, że pierwszy raz, to ja wyprzedzałem, a nie byłem wyprzedzany. Skończyła się era towarowego z węglem teraz bliżej mi do pospiesznego. Na dodatek wynik z roweru był lepszy od zakładanego o jakieś 3 minuty. Morale urosły tak, że czupryną łaskotałem w stopy świętych. Wszystko szło super. Tylko jedna rzecz mogła mi popsuć ten triathlon - ściana masakratorka na biegu.

Akt III - Slalom między autami

Tego co zobaczyłem po wybiegnięciu ze strefy zmian nie spodziewałem się ujrzeć. Myślałem, że chyba pomyliłem drogę i biegnę nie w tę stronę co trzeba. No bo skąd tu auta na ulicy i rowerzyści i przechodnie. Ruch zamierał jedynie na moment, kiedy któryś z zawodników zbliżał się do skrzyżowania, a dalej jak gdyby nigdy nic toczyło się miejskie życie. Biegłem więc sobie naprzód licząc, że biegnę we właściwym kierunku. Swoje przypuszczenia opierałem jedynie na zapamiętanej mapce poglądowej z trasą, bo półtorakilometrowy dobieg do pętli nie był w żaden sposób oznaczony. Na próżno szukałem taśm wyznaczających kierunek. Dopiero w centrum zauważyłem strzałki wymalowane na jezdni. Nie wiedziałem jak szybko biegnę, bo organizator zdaje się nie przewidział, że startować mogą też tak staromodnie wyposażeni zawodnicy jak ja. Mój zegarek ma funkcję stopera i mierzenia pulsu, ale nie odmierza kilometrów na trasie. Co ciekawe na trasie biegowej raczej wyprzedzałem. Czasem innych zawodników, a czasem samochody, które jechały sobie trasą biegu. Brakowało tylko tego, żeby ktoś jeszcze zaczął pędzić między nami krowy - myślałem sobie, przeplatając to rozważaniami na temat raczej niezbyt korzystnego stosunku cena jakość, który Volvo Triathlon Series zaprezentowało w Brodnicy (startowe kosztowało w najlepszym przypadku 250 zł (sic!). 

Nagle z zamyślenia wyrwała mnie tabliczka z napisem 3 km. Zerknięcie oka na stoper i... niedowierzanie, bo ten czas jakiś kosmicznie nie mój. Nawet pomimo upału nie mogłem się aż tak wlec. Kilka minut później trafiłem na tabliczkę 2 km, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. Kiedy już myślałem, że ktoś dla żartu poprzestawiał tabliczki, zobaczyłem tę z napisem 1 km i zajarzyłem, że organizatorzy w ten oto przemyślny sposób - 3, 2, 1 - oznaczyli ostatnie trzy kilometry, które dzielą zawodników biegnących już drugą pętlę od mety. Do dupy z takim oznaczeniem kląłem sobie w duchu i biegłem sobie dalej na czuja. Skrzętnie korzystałem z każdej nadarzającej się okazji do schłodzenia maszyny, którą żar lejący się z nieba rozgrzał do czerwoności. Druga pętla biegu to także czas kalkulacji wyniku, który jawił się w świetlanych barwach. Złamanie dwóch godzin czterdziestu minut, które przyjmowałem za cel maksimum było już tak oczywiste, że musiałbym chyba iść na rękach do mety żeby nie zrealizować planu. Biegłem więc na pełnym luzie za motywację biorąc wyprzedzanie kolejnych zawodników. Wyprzedziłem ich w sumie szesnastu kończąc samo bieganie z wynikiem jak na moje możliwości słabym, czyli 00:49:08. Jednak nawet on nie był mi w stanie popsuć radości z wyniku końcowego. Dwa-czydzieści-czy! Ogień! Salomon może mi buty wiązać, a Brodnica nie ma kiosku.

----- KONKURS - rozwiązanie -----
Jednocześnie czas na rozwiązanie konkursu. Książka Marka Kreanthousa Triathlon od A do Z. Treningi do wszystkich dystansów. wędruje do Patrycji, która najtrafniej wytypowała mój wynik w triathlonie, myląc się ledwie o 2 minuty 59 sekund. Gratulacje!

5 komentarzy:

  1. Po tytule to od razu wiadomo, że chodzi o triathlon! ;)
    A tak na poważnie: gratulacje Miszczu! Wymiotłeś, rozpierdoliłeś kiosk, rozjechałeś ten triathlon w drobny mak :) Aż strach pomyśleć, co by było, gdybyś więcej trenował. A może sprawdziła się tu zasada "mniej znaczy więcej" ? Nie u każdego to działa, ale może u Ciebie akurat tak :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rany! Tyle miłych słów i jeszcze ten Miszcz, a ja nadal wiem, że nic nie wiem. Za to wiele razy w czasie tego startu przypomniałem sobie twój napis z bidonu i to naprawdę pomagało :)

      Usuń
    2. Z tym bidonem to skomplikowana sprawa ;-)
      Strasznie dużo przecinków Ci uciekło, ale wynik Cię nieco usprawiedliwia ;-)

      Usuń
    3. Nawet najwspanialszy wynik nie usprawiedliwia szargania języka polskiego :)

      Usuń
  2. Yes U can.. :) Czytam sobie relację drugi raz już i zajebiaszczo! Ten flow na rowerze, ach!!

    OdpowiedzUsuń