31 października 2014

Jak dawać dupy z klasą na przykładzie Półmaraton Gdańsk


Kiedy w połowie wyścigu orientujesz się, że na maksa dałeś dupy masz dwa wyjścia:
a) odpuścić i rozpowiadać, że to był dla ciebie wyścig o priorytecie Ce i to słabe Ce, więc w zasadzie podszedłeś do niego na luzie i treningowo. Naturalnie dorobisz do tego ideologię, twierdząc, że w danym momencie sezonu to bardziej rozsądne, bo... i tutaj wstaw jakieś samousprawiedliwiające się bzdury. W głębi duszy będziesz jednak czuł, że jesteś parówą, która nie dość, że dała ciała, to jeszcze się poddała. Parówą, która za każdym razem przechodząc koło lustra będzie widziała drwiący uśmiech swojego odbicia. Ale-ale jest też opcja druga:
b) możesz starać się wszystko naprawić. Zminimalizować straty i pokazać charakter. Udowodnić, że slogany w stylu:  

you never lose until you quit trying

 

(tłum. aut. Nigdy nie przegrasz, chyba że przestaniesz próbować), to nie tylko wyświechtane frazesy, którymi social ninja zalewają twoją ścianę na facebook'u. Z tym, że czasu nie ma wiele i trzeba się ogarnąć jak wtedy, gdy budzisz się po domówce mocno niedzisiejszy. Z podłogi zasadniczo da się wyczytać menu. Butelek tyle, że mógłbyś skup otwierać, a rodzice dzwonią, że będą za pół godziny. (i tak super, że zadzwonili!). Stajesz więc na rzęsach, żeby się udało. Walczysz i się nie poddajesz.

Decyzja musi zapaść błyskawicznie. Nie ma co popadać w dłuższe rozważania, to nie procedura udzielenia pozwolenia na budowę! Wyścig trwa i liczy się każda sekunda. Teraz! Już! A więc... naprzód, na zabój, w trupa!

Gdyby ktoś mógł wejść do mojej głowy w okolicach 10 km gdańskiego półmaratonu pewnie zobaczyłby jak wariant a i b siłują się na rękę. A przecież do tego momentu wszystko szło jak po maśle. Ustawiłem się jakieś 15 metrów za balonikami, które uczepione pacemakera wesoło podrygiwały na wietrze. Na balonikach widniało zadziorne 1:30. Plan, który uknułem naprędce przewidywał, że pobiegnę za nimi (w pewnej odległości, bo tłoku nie lubię) tak długo jak się da. A jak się da to nawet do mety. Kilometry wchodziły w nogi jak w masło, a ja szukałem pleców za które mógłbym się schować. Niestety czasy mamy takie, że ciężko dzisiaj znaleźć dobre plecy. Jedne rwą tempo, inne nie chcą współpracować i kiedy uświadamiają sobie, że ktoś im siedzi na ogonie robią dziwne uniki. Ech... ta dzisiejsza młodzież ;) Jednak na 6 km pojawiły się one! Plecy, które biegły idealnie to samo co ja. Obrałem więc kurs i biegłem równiutko, a nawet z lekkim zapasem do czasu wyrysowanego na balonikach, które powiewały kilkanaście metrów przed nami. Kolejne oznaczenia kilometrów padały jak Francja w 1940. W czasie, gdy moje plecy demonstrowały kibicom jak lekko im się biegnie, a ja cieszyłem się, że nasza współpraca jeszcze potrwa nastał kilometr 10. Lekko i przyjemnie. Zbyt lekko i zbyt przyjemnie. Może organizm złapał odpowiedni rytm? Zapaliła się jednak czerwona lampka ostrzegająca, że jest za dobrze. Sprawdziłem plecy, odległość baloników i wydawało się, że wszystko gra. Do momentu aż minęliśmy kolejne oznaczenie kilometra. Złapałem międzyczas. Kilometr w... nie! to niemożliwe! Ponowne zerknięcie. 4:55!!! Grzmiało z mojego stopera. To jakaś pomyłka! Ponad 40 sekund wolniej od dotychczasowego tempa! Na łuku zauważyłem dopiero, że moja strata do baloników jest dużo większa niż mi się wcześniej wydawało. Dramat. Myśl o tym, że właśnie położyłem cały bieg przecięła powietrze jak błyskawica. Rozważania już znacie.


Literka b, jak "będziesz teraz cierpiał" zasponsorowała resztę biegu. Zacząłem przyspieszać, ale organizm reagował dość opieszale. Kolejny kilometr wyszedł 4:42 potęgując stratę do ponad 1 minuty. Mam chyba w sobie coś z "Lokomotywy" Brzechwy, bo dopiero z czasem maszyna zaczęła wesoło turkotać i znowu odnalazłem rytm pierwszych kilometrów. Z każdym krokiem wyciskałem z siebie maksa. Szło szybko. Momentami bardzo szybko (najszybszy kilometr w 3:39), ale nie na tyle szybko, żeby strata nagle się rozmyła. Baloniki zbliżały się bardzo powoli.

Na dwa kilometry przed metą zapragnąłem jeszcze przyspieszyć, ale mój organizm był już jak punto na trasie. Wciskasz pedał w podłogę, chcesz się zbierać do wyprzedzania, a prędkościomierz ledwo drgnie. Cisnę więc ten pedał. Na zegarek nie patrzę, bo po co. Idę po bandzie. Kojarzycie to drżenie w aucie, kiedy przekracza się nim prędkość do której został stworzony? Wszystko w środku się telepie. Każda część chrzęści i rzęzi. Płuca nie nadążają mielić powietrza, a ze środka wydostają się jakieś dziwne jęki. Nogi gdyby mogły wyłyby. Każdy jeden element ciała mówi mi żebym się zatrzymał, ale prę naprzód. Nie jak gazela, czy gepard. Bez gracji, ale konsekwentnie naprzód. To nie ma być piękne, to ma się udać. Wystarczy jeszcze tylko przez chwilę utrzymać wszystkie części w miarę w kupie. Jeszcze trzysta metrów. Dwieście. Sto. Wbiegam do hali. Meta. Mogę umierać.

Jest epicki ból. Epickie mdłości. Wreszcie radość też jest epicka. Z wyniku (1:30:22), a przede wszystkim z tej szaleńczej pogoni. Z tego, że jeśli chcę to mogę. To nie miało prawa się udać... i się nie udało, ale tak niewiele zabrakło. Tylko 23 sekundy, a przecież na dziesiątym myślałem żeby odpuścić i się poddać. Nie warto. Nigdy nie warto się poddawać.

Ciasteczka dyniowe na mecie smakowały jeszcze lepiej, a przyjemność z częstowania miałem ogromną.
Chyba muszę wprowadzić nową tradycję :)


5 komentarzy:

  1. Heheh czytam Twojego posta patrzę na tempo i myślę o kurde jak on zachrzania ;-P A ty piszesz że tak wolno ;-P Dobrze, że się nie posłuchałeś głowy a zasuwałeś dalej ;-) Ja w marcu debiutuję na 21km i chłonę wszystkie relacje z tras ;-P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki za debiut! Baw się dobrze, bo debiutuje się tylko raz :)

      Usuń
  2. To, co opisałeś przypomniało mi sierpniowe wejście na Krywań. Jak już ci się wydaje, że nie możesz, to jest to dopiero połowa twoich możliwości. I z tą myślą w głowie parłam do góry - jak to określiłeś malowniczo - w trupa; dopingowana przez mojego chłopa. Skutek jest taki, że nie pamiętam tego, jak się znalazłam na górze, ale się znalazłam, o własnych siłach - mam zdjęcia. Za to pamiętam drogę na dół, każdy jeden kamień i euforię jaka temu towarzyszyła. Jakby w mózgu puściła jakaś blokada. Przestałam się dziwić, dlaczego to dla Słowaków święta góra. A tak niewiele brakowało żeby usiąść i wydyszeć, że zawracamy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne! :) Czyli jednym słowem nawiązując do punto pocisnąłeś tyle ile fabryka dała :) Gratulacje zatem ogromne!Czytając miałam deja vu - też połówka tyle że w Zbąszyniu i też umieralnia z walką do samego końca tyle że od 6-7 km (to nie był mój dzień) :) Nigdy nie warto się poddawać (no chyba że zrywasz achillesa ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałem (ach te urlopowe zaległości)... GRATKI! Z tym puntem to Ci powiem, że coś jest. Wypożyczyłem kiedyś takiego na wakacjach. 60 km mocy i cztery osoby na pokładzie - pojechaliśmy w góry. Z poziomu morza wjazd na ponad 2000m. Myślałem, że wysiądę i go popchnę to będzie szybciej...;) Ale nas dowiózł, tak jak i Ty dotarłeś na metę z, nie ukrywajmy, naprawdę świetnym czasem:) A na <1:30 zapraszamy wiosną do Wawy!;D

    OdpowiedzUsuń