Kiedyś czytałem mojemu synowi książkę o chłopczyku-lalce, który bardzo chciał polecieć w kosmos. Chłopiec ten wspólnie ze swoim przyjacielem misiem z różnych niepotrzebnych innym rzeczy zaczął budować rakietę. Kadłub ze śmietnika. Czubek z rożka lodowego. Kiedy skończył rakieta za nic nie chciała odlecieć. Jednak przyglądał się temu pewien skrzat, który podziwiając jego wiarę i zaangażowanie sypnął magicznym proszkiem i rakieta odfrunęła. Tyle, że życie to nie bajka.
Ja też chciałem w tym roku polecieć w kosmos. Zamarzył mi się triathlon na dystansie 1/2 Ironman z przytupem i plan wykonałem w 120%. Siedem tygodni po nim miała nadejść złota polska jesień w której jak liście padać miały kolejno życiówki w maratonie, półmaratonie i na 10 km. Tyle, że sportowe życie to nie jest bajka i niestety nikt nie sypnął magicznym proszkiem. Takiemu życiu już bliżej do przyjęcia. Są pięknie zastawione stoły i całe mnóstwo pysznie wyglądających potraw, w postaci imprez. Próbujesz pierwszej i jest fantastyczna. Drugiej i ta też dopieszcza twoje podniebienie. Potem kolejnej i kolejnej. Rozglądasz się znad talerza i widzisz stoły uginające się od jedzenia. Kelnerzy wciąż donoszą nowe potrawy. Wszystko chciałbyś zjeść. W końcu choć jest jeszcze wiele do spróbowania musisz wybierać. Wszystkiego nie dasz rady, bo jak to mówią mądrzy ludzie "oczy by może i chciały, ale dupa już nie może".
Ja też chciałem w tym roku polecieć w kosmos. Zamarzył mi się triathlon na dystansie 1/2 Ironman z przytupem i plan wykonałem w 120%. Siedem tygodni po nim miała nadejść złota polska jesień w której jak liście padać miały kolejno życiówki w maratonie, półmaratonie i na 10 km. Tyle, że sportowe życie to nie jest bajka i niestety nikt nie sypnął magicznym proszkiem. Takiemu życiu już bliżej do przyjęcia. Są pięknie zastawione stoły i całe mnóstwo pysznie wyglądających potraw, w postaci imprez. Próbujesz pierwszej i jest fantastyczna. Drugiej i ta też dopieszcza twoje podniebienie. Potem kolejnej i kolejnej. Rozglądasz się znad talerza i widzisz stoły uginające się od jedzenia. Kelnerzy wciąż donoszą nowe potrawy. Wszystko chciałbyś zjeść. W końcu choć jest jeszcze wiele do spróbowania musisz wybierać. Wszystkiego nie dasz rady, bo jak to mówią mądrzy ludzie "oczy by może i chciały, ale dupa już nie może".
Można się podpalać i cisnąć kolejne zawody w nadziei, że się uda, a można też smakować po trochu. Wolę to drugie, dlatego nie pobiegnę klasycznego maratonu w tym roku. Niebo przez to raczej nie zwali wam się na głowy, a rzeki nie odwrócą swojego biegu, ale dla mnie to był wybór niełatwy. Samo przebiegnięcie tego dystansu już nie jest dla mnie wyzwaniem. Dwa lata temu owszem, ale dziś jest już trochę inaczej. Moja kondycja fizyczna jest na zupełnie innym poziomie. Wiem, że jestem na tyle przygotowany fizycznie, że spokojnie dałbym radę pobiec 42 km choćby jutro. Wiem też, że walczyć o wynik, który byłby dla mnie wyzwaniem nie mam szans, bo na to z kolei nie jestem przygotowany. Tym bardziej, że tegoroczne plany, jak już napisałem, były wyśrubowane. Zasadzałem się na Maraton Warszawski, gdzie chciałem złamać 3:15:00, a jeśli dopisałby ogień z pĄdupy, to miało i pęknąć 3:10:00. Tego się nie da zrobić biegając przez 8 miesięcy średnio 40 kilometrów tygodniowo i licząc, że resztę pracy zrobię w siedem tygodni. Nawet jeśli się dużo kręci na rowerze i pływa. Postawiłem na triathlon i to wyszło. Ambitne założenia biegowe muszę odłożyć na półkę z napisem 2015 (możecie to traktować jako zapowiedź :) ).
Nie myślcie jednak, że odpuszczam bieganie tej jesieni. Na pierwszy ogień Maraton Bieszczadzki. 53 km po górach. Jeszcze nigdy nie biegałem w górach, ani nie biegałem na tak długim dystansie. Będzie to więc bardziej obwąchiwanie z biegami górskimi niż ściganie. Miks sanatoryjnego wieczorku zapoznawczego z pierwszą dyskoteką na kolonii. Sam jestem ciekaw co z tego wyjdzie. Może mi się spodoba i do czorta wyślę te asfalty, a może powiem sobie, że nigdy więcej. Tym bardziej, że ten start poprzedziły "przygotowania" jakich jeszcze nie miałem. Nie było precyzyjnego planu treningowego, zakładanego tempa, dystansów do pokonania. Była czysta radość z biegania po lesie. Z łapczywego łapania powietrza, gdy udało się wbiec na górkę. Dziecięca frajda przy zbieganiu w dół na łeb na szyję. Jeszcze nigdy nie byłem tak "nieprzygotowany" do biegu, a jednocześnie dawno nie cieszyłem się tak na myśl o maratonie.
HA! Pod ostatnim zdaniem podpisuję się wszystkimi czterema kończynami. Już się nie mogę doczekać, dozoba w Cisnej!
OdpowiedzUsuńMało znam osób, które po przebiegnięciu pierwszego górskiego biegu powiedziałyby "to nie dla mnie". A nawet gdy słyszę: "nigdy więcej", nie bardzo to wierzę. Bo sam kilka razy po zawodach w górach mówiłem "nigdy więcej". Ale to trwa zwykle ułamek sekundy. Potem w te w góry wracam i wciąż nie mogę się nasycić. Niech się schowają asfalty i płaszczyzny! PĄwodzenia!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że złapiesz bakcyla. Utaplać się w błocku na deszczu i wdychać to górskie powietrze - nie ma lepszych doznań. Pobiegnij z radością i pilnuj zapisów na Mardułę :-)
OdpowiedzUsuń