18 sierpnia 2014

Herbalife Triathlon Gdynia, czyli debiut z przytupem

Trzymając się schematu relacji powinienem zacząć od pływania, przejść przez rower i bieganie kończąc najlepiej dramatycznym finiszem i podsumowaniem. Jednak, czy należy wpisywać w schemat najważniejszy start tego sezonu, a w zasadzie i dotychczasowego życia? Czy wolno mi zamknąć miesiące przygotowań, liczne obawy i walkę ze swoimi słabościami do technicznego opisu tego co się działo na trasie? Myślę, że byłbym nieszczery, bo triathlon tak naprawdę zaczął się w mojej głowie w 2012 roku.


Podjąłem wtedy decyzję o starcie w Maratonie Warszawskim. Miał to być mój pierwszy start na tak długim dystansie. Jak chyba każdy debiutant zastanawiałem się, czy dam radę pokonać 42 kilometry. Przecież tak naprawdę ledwie kilka miesięcy wcześniej zacząłem biegać. Miałem za sobą dwa półmaratony, ale przecież miałem zmagać się z dystansem dwa razy dłuższym. Kolega twierdząc, że maraton to nic strasznego, pokazał mi filmik z migawkami z Kona. Skoro ludzie są w stanie przebiec maraton po przepłynięciu blisko 4 kilometrów i przejechaniu kolejnych 180, to ty też dasz radę - podsumował. To był ten teledysk



Czyste szaleństwo. Nie mogłem zrozumieć w imię czego ludzie doprowadzają swój organizm na skraj wyczerpania. Mimo to film ten nie dawał mi spokoju. Czytałem i oglądałem coraz więcej. Rok później stałem na starcie Iron Triathlon w Malborku na dystansie stanowiącym ¼ tego co widziałem na filmie. Jak dziś pamiętam tę obawę, czy dam radę przepłynąć 950 metrów za jednym zamachem. Przecież to odległość równa 38 basenom wziętych ciurkiem. Żabką pewnie dałbym radę, ale kraulem… W dodatku etap pływacki rozgrywany był w rzece, z czego połowa pod prąd. Potem 45 kilometrów rowerem i jeszcze bieganie. Chociaż na etapie biegowym słaniałem się na nogach z wyczerpania, udało się - dotarłem jednak do mety i… chciałem więcej.

W listopadzie, z ponad ośmiomiesięcznym wyprzedzeniem, zapisałem się na Herbalife Triathlon Gdynia. 1,9 kilometra pływania w morzu, 90 kilometrów rowerem, a na deser półmaraton. Klamka zapadła. Wyzwanie było spore, bo do tej pory najdłuższy dystans jaki pokonałem wpław jednorazowo, to było 1500 m. Było to w dodatku na basenie i w wieku 15 lat, kiedy zdawałem na żółty czepek. Podobnie z jazdą rowerem. Do chwili zapisu mój prywatny rekord odległości wynosił 72 km i okupiłem go zakwasami oraz bólem miejsca, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Tak naprawdę gotowy byłem jedynie przebiec 21 kilometrów.

Stanąłem na gdyńskiej plaży mając za sobą kilka miesięcy przygotowań: ponad 47 przepłyniętych kilometrów, 1166 przejechanych i 743 przebiegnięte. Do tego należy dopisać 25 godzin spędzonych na trenażerze kolarskim w zimie i wczesną wiosną. Abstrahując od liczb, czułem się fizycznie przygotowany żeby pokonać dystans pół iron mana. Jednak w miarę przygotowań rósł apetyt na wynik i zmieniała się ocena własnych możliwości. Miałem ochotę sprawdzić, czy dam radę pokonać ten dystans w 5 godzin 30 minut. Przede mną było w sumie 113 kilometrów do pokonania.

Bitwa morska

Stałem na plaży z idiotyczną myślą „basen to nie jezioro, a jezioro to nie morze”. Pierwsze przejście z basenu na wody otwarte to odkrywanie innego pływania. Podobnym przeskokiem jest zmiana wód słodkich na morskie. Nawet niewielka fala diabelnie utrudnia nawigację. Boje pojawiają się i znikają, bujając na grzbietach fal. Innych punktów orientacyjnych, poza linią horyzontu często nie ma. Do tego dorzućmy prądy na walkę z którymi można wypruć sobie flaki i słoną wodę, której lepiej się nie opić. Definitywnie morze to nie jezioro. Ono jednak tym razem okazało się łaskawe. Było płaskie jak jezioro. Pokazało, że chyba bardziej od niego powinienem obawiać się ludzi skorych do bitki.

fot. xTri.pl
Kiedy ruszyliśmy z plaży rozpoczęła się młócka. Już po pierwszych kilkuset metrach kolejny raz mówiłem sobie, że ostatni raz się w to bawię. W imię czego daję się okładać i jeszcze za to płacę. Pod pierwszą lepszą dyskoteką znalazłbym kilku chętnych, którzy obiliby mnie za darmo w ramach treningu i nie musiałbym zakładać żadnego neoprenowego kostiumu. Ciągnąłem z tą myślą naprzód i celowo piszę, że ciągnąłem, bo jedyne co łączyło moje wygibasy z pływaniem to woda. Gdybym wyprawiał coś takiego na basenie, miałbym gwarantowaną interwencję ratownika. Tu jednak jakoś razem z innymi parłem przed siebie ciesząc się każdą chwilą, kiedy ktoś mnie nie kopał, nie okładał lub kiedy ja nie wpływałem na kogoś przede mną. Wymyśliłem więc sobie, że jak to mówią w triathlonowym żargonie złapię czyjeś nogi, czyli będę płynął bezpośrednio za innym zawodnikiem. Jednak każde nogi, które znalazłem po dwóch trzech ruchach łapałem już dosłownie. Musiałem więc szybko wymyślić coś innego i padło na „po prostu płynę”. Za jachtem, który robił za boję nawrotową zgubiłem drogę. Mieliśmy bowiem płynąć w stronę brzegu w kierunku pomarańczowej boi i tam zrobić nawrót w kierunku mety etapu. Dopłynąłem, skręciłem i jakież było moje zdziwienie, kiedy co rusz ktoś przepływał po mnie. Jak się okazało nie była to jedyna pomarańczowa boja na tej prostej, a ja płynąłem w poprzek głównego nurtu. Szybka korekta kursu i ponownie zamieniłem ciosy pod żebra na gilanie po nogach i kopanie w twarz (pozdrawiam żabkarzy). Już na właściwej boi nawróciłem i została ostatnia długa prosta. Niestety w kwestii młócenia nic się nie zmieniło, aż do momentu kiedy nagle, w połowie prostej, wszystko ucichło. Rozejrzałem się, a obok mnie ludzie… szli. Pomyślałem, że musiałem się nieźle zjechać, bo widzę dziwne rzeczy. Zerkam przy kolejnym wdechu… znowu to samo. Szli. Myślałem, że się zsikam w piankę ze śmiechu. Komedia. Dziesiątki osób brodziły w morzu ładny kawałek od brzegu. Widać nie trzeba jechać do Piaseczna, żeby sobie pochodzić na etapie pływackim. Płynąłem więc pośród piechurów aż do końca wypłycenia, a potem… wróciliśmy do tradycyjnej kopaniny. Chyba jednak wolę mniejsze zawody, bo kiedy na starcie w jednej linii staje 1600 osób, nawet największy akwen jest zbyt mały, a w ciągu kilkunastu minut stawka nie zdąży się wystarczająco rozciągnąć. Zawsze znajdzie się wielu, którzy płyną twoim tempem. Dlatego pomimo tego, że lubię pływać, to pływanie w triathlonie jest dla mnie najmniej przyjemnym etapem. Przyjemne może za to być rozczarowanie własnym wynikiem. Zwłaszcza jeśli się wychodzi z takiej młócki w morzu, a zegarek pokazuje 35:09.

Teraz co do zasady powinna nastąpić szybka przesiadka na rower. Biorąc jednak pod uwagę kosmicznie długą strefę zmian muszącą pomieścić wszystkich zawodników i 380-metrowy dobieg z plaży do strefy, zdążyłem uciąć sobie krótką pogawędkę ze współbiegnącym zawodnikiem. Trochę czysto sportowej kurtuazji, po czym życzyliśmy sobie powodzenia i pobiegliśmy do swoich rowerów. Poza tym poszło nadzwyczaj sprawnie. Nie zaplątałem się w piankę jak mam w zwyczaju i nie guzdrałem się ubieraniem butów, co też mi się zdarza. Zrobiłem swoje i wybiegłem z Bianką.

Peletony, ból dupy i tętno

Plan na rower był prosty jak konstrukcja cepa. Jednak żeby tę konstrukcję zrozumieć, trzeba najpierw zrozumieć dwie rzeczy. Po pierwsze lokalne warunki pogodowe. Na wybrzeżu wieje. Raz słabiej, raz mocniej, ale wieje praktycznie zawsze. Kiedy wychodzisz z domu i nie wieje, to wiesz, że wyjechałeś na urlop. Gdynia – miasto z morza i marzeń – jest pod tym względem nieodłącznym elementem wybrzeża.

Druga rzecz, którą trzeba pojąć, to życzliwość. W środowisku triathlonowym ludzie życzą sobie powodzenia, uśmiechają się do siebie i co najważniejsze chętnie dzielą się doświadczeniem. Pojechałem więc, zgodnie z radą udzieloną mi przez znajomego (dzięki Mieszko) na rowerkowym czelendżu, czyli na tętno. Dlaczego tak? Trasa była dość płaska, a wiatr potrafi płatać figle. Na adrenalinie towarzyszącej zawodom, często zanim się zorientujesz, że jedziesz pod wiatr możesz zajechać nogi chcąc utrzymać prędkość. Tętno miało mnie przed tym uchronić. Trzymałem się go więc, jak jedenastego przykazania. Na licznik spojrzałem dopiero pod koniec pierwszej pętli. Wyszła ze średnim tempem 33,5 km/h! Czydzieści-czy-i-pół! Dużo szybciej niż w Brodnicy, na połowę krótszym dystansie. Szok i niedowierzanie, bo zgodnie z planem oszczędzałem nogi. Wjazd na nawrotkę na drugą pętlę to istny szał. Kilkusetmetrowa runda po Skwerze Kościuszki pośród tłumów ludzi. Uwielbiam, kiedy ludzie tworzą szpaler, a ja mknę pomiędzy nimi. Nogi same niosą. Tego mi było trzeba, bo miałem wrażenie, że pomimo wysokiej, jak na moje możliwości, średniej prędkości jestem wyprzedzany przez tłumy. Hamowałem się, żeby nie gonić za nimi, bo mogłem zajechać nogi, a przecież w planie było jeszcze bieganie. Ostatecznie 90 km zamknąłem w 2:44:28 ze średnią prędkością 32,8 km/h. Znowu kilka minut lepiej niż planowałem. Peletonów nie wspominam, bo to się nadaje na osobny wpis. Mogę za to wspomnieć ból dupy, dzięki któremu przez ostatnie kilometry wyczekiwałem etapu biegowego jak zbawienia.

Na fali okrzyków

Wyjście na bieganie i ta radość, że prawie, że już i się uda. Człowiek to się jednak lubi oszukiwać. Niby już jest w ogródku, już wita się z gąską, a tu jeszcze blisko 2 godziny biegu w pełnym słońcu i upale, z kilometrowej długości podbiegiem na ul. Świętojańskiej na każdej z pięciokilometrowych pętli. Patrzyłem na zegarek i starałem się policzyć, ile po dobrym rowerze i pływaniu, jestem w stanie urwać z 5 godzin 30 minut, które sobie zaplanowałem. Świetny trening dla mózgu takie liczenie na zmęczeniu. Zajęło mi dłuższą chwilę i wyszło, że około 10 minut. Przez pierwszy kilometr w głowie kołatały się tylko dwie myśli „nie daj się ponieść” i „nie spierdol tego”. Półmaraton w 1 godzinę i 50 minut i powinno się udać. Kontrolowanie tempa było równie problematyczne jak obliczanie potencjalnego wyniku końcowego, gdyż co chwilę gubiłem tabliczki z oznaczeniami kilometrów.

Na tętno też nie mogłem liczyć, bo pasek od pulsometru co rusz zsuwał się w okolice pępka. Mogłem za to liczyć na kibiców. Ci zgotowali mi taki doping, że oczom i uszom nie wierzyłem. Takiego dopingu nie zaznałem jeszcze nigdy. Uczucia, kiedy ludzie zdzierają sobie gardła właśnie dla ciebie nie sposób opisać. Genialnie pomyślane cztery pętle po centrum, dawały mi z nimi stały kontakt. Nawet podzieliłem sobie pętle na odcinki od jednych znajomych do drugich i biegłem tak na fali kolejnych okrzyków, i w nadziei na następne. Biegłem… ba ja leciałem jakbym był niesiony tymi okrzykami. Kolejne kroki przychodziły mi niewiarygodnie lekko. W przerwach między kibicami starałem się wyprzedzać kolejnych zawodników. Jeszcze tylko ten… i jeszcze ten, i tak przez cały bieg. Wyprzedzanie nie sprawiało problemów, bo na pętle wbiegali co chwilę kolejni zawodnicy, którzy jeszcze później niż ja zeszli z roweru. Na ostatniej piątce jeszcze podkręciłem tempo, bo z wyliczeń wyszło mi, że mogę skończyć w okolicach 5 godzin 10 minut i przegonić kilku znajomych. Gnałem więc te ostatnie pięć kilometrów co sił w nogach. Ostatnie kilkaset metrów to już szaleńczy sprint w imię wyścigu z czasem. Ostatecznie na metę wpadłem z wynikiem 5:10:06 i takimi skurczami, że nie mogłem ustać na nogach.
Dla takich kibiców warto startować! /
fot. Rafał Nowakowski, Beata Czarnecka www.sportografia.pl www.sportevolution.pl.

Kiedy rano przed startem tata powiedział mi, że fajnie gdybym zajął miejsce nie niższe niż mam numer (miałem 537) pomyślałem, że to w miarę ambitny, ale realny cel znaleźć się w 30% stawki. Ostatecznie ukończyłem na 404 miejscu. Wydaje się, że to był maks moich możliwości tego dnia. Treningi, które udało mi się zrobić w ramach przygotowań wycisnąłem do granic możliwości. Zestawiając liczbę przepracowanych godzin i kilometraż z efektem, to miało tylko teoretyczne szanse się wydarzyć.

Są jednak rzeczy ważniejsze niż wynik. Udowodniłem sobie bowiem, że mogę przekraczać kolejne granice. Pomimo obaw, jestem w stanie zrealizować nawet najśmielsze plany, jeśli tylko mam jasno określony cel. Przy tym wszystkim mogę się też doskonale bawić, a o to przecież w sporcie chodzi.
 Jeden z moich ulubionych serialowych bohaterów Harvey Specter (Suits) mawia I don’t have dreams. I have goals. Now it's on to the next one. (Nie mam marzeń. Mam cele. I właśnie zamierzam zrealizować następny.) Ponieważ życie nie znosi próżni, dlatego przede mną kolejny cel na myśl o realizacji którego już się cieszę. Jesienią ruszam w góry. Szczegóły już wkrótce na blogu.

Pąpaski na mecie - obowiązkowy punkt programu. Smashing Pąpkins forever!


8 komentarzy:

  1. Ale piękna, wspaniała, cudowna relacja!!! Wyniku gratulowałem już kilka razy, ale wypada raz jeszcze to powiedzieć: kapelusze z głów! Wielkie brawa:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje :) Ja póki co jeżdżę na zawody triathlonowe jako kibic :) Ale może w przyszłości to się zmieni i kiedyś gdzieś wystartuję :) Pozdrawiam serdecznie i zapraszam również na swojego bloga www.monika-chodyna.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie się czyta Twoją opowieść. Gratulacje raz jeszcze!

    OdpowiedzUsuń
  4. Szacun za idealne wykonanie i wyciśnięcie najmocniejszej dyscypliny do ostatniej kropli :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow. Gdy zobaczyłem wynik pływania zestawiony z długością przygotowań (45 km to jest ile - 20 godzin pływania?), rozpoczętych naprawdę od zera, szczena mi opadła i walnęła o podłogę. Tym bardziej, że o ile na rowerze można by szukać spisków i podejrzewać Cię o jazdę w peletonie (podejrzany jest każdy, gdy jedzie tak, według relacji, 70-80% ludzi), to w wodzie ten peleton podobno niespecjalnie pomaga ;)

    pozdr
    kajet

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie 21 godzin 13 minut :) Tyle, że to nie są przygotowania od zera. Dorzuć do tego cały zeszły sezon, kiedy wypływałem niespełna 30 godzin. To wszystko.

      Jeśli chodzi o jazdę na rowerze, to nie zamierzam udowadniać, że nie jestem wielbłądem, ale nie bardzo rozumiem po co draftować walcząc o miejsce w czwartej setce? Żeby sobie do poduszki zjeżdżać na ręcznym nad nową życiówką? Wystartowałem w Gdyni żeby się sprawdzić. Skoro nie chodziłem na etapie pływackim żeby było szybciej, to tym bardziej nie woziłem się na kole :)

      Usuń
  6. Gratulacje, bardzo dobrze się czyta relację.

    OdpowiedzUsuń
  7. Cudowna relacja jak na rozdział w książce .... gratki za wynik

    OdpowiedzUsuń