10 marca 2014

Idole się skończyli


W Sopocie skończyły się Halowe Mistrzostwa Świata. Przysłowiowy rzut kamieniem od mojego domu startowały największe tuzy światowego biegania. Cytując ochroniarza ze skeczu kabaretu Limo Więc to poważna sprawa? Tak, bardzo poważna! Szkoda, że mam ją tak głęboko w dupie.

Jeszcze nie tak dawno, a może już nawet bardzo dawno temu, budzik dzwonił chwilę po drugiej w nocy, a ja zrywałem się ochoczo, włączałem telewizor i z zapartym tchem oglądałem finały ligi NBA. Potem szedłem na trening i gryzłem parkiet żeby być choć trochę jak oni. Zawisnąć chwilę w powietrzu jak Air, nastukać asyst jak John Stockton, przechwytywać jak Gary Payton, czy wreszcie zbierać jak Rodman. Z tym zbieraniem przy moim wzroście chyba trochę poniosła mnie fantazja, ale wróćmy do rzeczy. To był cel setek godzin spędzonych na podwórkowym boisku i sali gimnastycznej. Moje zainteresowanie koszykówką zza oceanu nie ograniczało się tylko do naśladowania graczy. Statystyki śledziłem do tego stopnia, że obudzony w środku nocy byłbym w stanie je bezbłędnie wyrecytować. Nie byłem sam. Na osiedlu każdy dzieciak chciał mieć koszulkę z numerem 23.

Dzisiaj nawet nie wiem, kto jest mistrzem świata w biegu na 10 km. Jeśli chodzi o inne dystanse, to moja wiedza jest podobna. Nie uważam tego za powód do dumy. Po prostu stwierdzam fakt. Biegam, ale niespecjalnie interesuje mnie, to co się dzieje w świecie zawodowego biegania. Co ciekawe, nie tylko mnie. Popytałem znajomych (tych którzy biegają): dziewięciu na dziesięciu miało podobną wiedzę co ja, bo chyba określenia "pewnie jakiś czarny" nie można brać za prawidłowe wskazanie. Mistrzostwa traktowali raczej jako ciekawostkę bez specjalnego znaczenia w ich życiu. Jedyne osoby, które wybierały się na sopocką imprezę, to ci których nazywam etatowymi kibicami, czyli ci którzy chodzą na każdą imprezę niezależnie od dyscypliny o ile "nasi grają". Ciekawe, czy jest jakaś osoba regularnie uprawiająca siatkówkę, czy piłkę nożną, która na wieść o tym, że w jej mieście odbędą się mistrzostwa świata mówi: eee chyba wolę pójść na rower albo na basen. 

Absolutnie nie ubolewam nad tym. Nie znajduję nic fajnego w oglądaniu biegania innych. Dlatego mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy przychodzą nam-biegaczom kibicować. To musi być nie lada wyzwanie. Czekają często kilkadziesiąt minut, żeby przez kilka sekund widzieć zawodnika, któremu kibicują. Poza tym jak w polskim filmie nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nikt się przecież nie zachwyca techniką biegacza, czy przyjętą strategią. Cały czas ten sam powtarzalny ruch u setek ludzi i całkowity brak widowiskowości. Wyobrażacie sobie jak koszmarnie musiałoby wyglądać TOP 10 tygodnia z zawodów biegowych? Myślę, że po pierwszych trzech migawkach widzowie umarliby z nudów.

Słyszał ktoś z Was kiedyś zażartą dyskusję na temat zmagań zawodowych biegaczy? Ja nie słyszałem. Słyszę za to ożywione wymiany zdań na temat zmagań piłkarzy, siatkarzy, czy koszykarzy. Bieganie nie budzi takich emocji. Ludzie biegają dla siebie. Robią to żeby o siebie dbać. Traktują bieganie jako zwykłą czynność higieniczną. Podobnie jak mycie zębów. Wszyscy to robią, ale nie ma co liczyć, że w czasie przerwy na kawę w pracy ktoś będzie się zachwycał, jak obcy facet pięknie myje zęby (apropos wiedzieliście, że co dziesiąty Polak w ogóle nie myje zębów?), natomiast chętnie porozmawia o swoich doświadczeniach z dentystą.

O tak! Chętnie rozmawiamy o swoim bieganiu. Natomiast często tam, gdzie pan ochroniarz mamy bieganie innych. Nie zaprzeczajcie. O ile jeszcze w miarę śledzę postępy znajomych, to już wskazanie życiówek w maratonie dziesięciu z nich byłoby dla mnie problemem. Tłumaczę to tym, że podobnie jak inne dyscypliny indywidualne, bieganie nakierowane jest do wewnątrz. Największą walkę każdy nas toczy z samym sobą i swoimi słabościami. Pokonanie konkurentów jest efektem zwycięstwa nad samym sobą. Nie ma jasno określonego przeciwnika wokół którego można by obudować emocje. 

Chociaż na starcie jednych zawodów mogę stanąć w ramię w ramię z rekordzistą świata i (czysto teoretycznie) skopać mu dupsko, to większą rywalizację prowadzę z kolegą, który podobnie jak ja ma rodzinę i pracuje na pełen etat. Mam gdzieś w ile elita pobiegła dychę. Interesuje mnie tylko to, czy ja się poprawiłem zgodnie z założeniami i czy skopałem znajomym dupsko w naszej często nieformalnej rywalizacji.

Bieganie to ciekawy sport. Ciekawy, bo sport który znacznie lepiej się uprawia niż ogląda. Sport pozbawiony idoli, którzy mogliby przyciągnąć tłumy. Jednak bieganie nigdy nie było tak popularne i modne jak dziś, bo charakter wykuwa się w treningu, a nie przed telewizorem.

P.S. Wracając do koszykarskich idoli, jeszcze słowo od mistrza na dziś.

3 komentarze:

  1. Niby prawda.... ale ... sierpień 2013, Bieg św. Dominika, Gdańsk, po przebiegniętej piątce znaleźliśmy się w sumie przypadkowo z dziećmi na trasie i mogliśmy popatrzeć na mistrzostwa Polski panów na dychę... biegło 30 osób około, osiem pętli, w małej uliczce nie było właściwie innych kibiców... i naprawdę to było niesamowite.... Po pierwsze - jak oni biegli... żaden nie dotknął piętą ulicy... po drugie - jednak emocje.. dwóch kenijskich biegaczy Mutto i Betto i goniący ich Marcin Chabowski (ha, zapamiętałam nazwiska do dziś, nie sprawdzałam), na każdej pętli obraz się zmieniał... no jednak coś w tym jest! Może właśnie dlatego, że to była dycha, czyli coś co sama umiem przebiec ;) że po tej samej trasie biegłam przed godziną... może dlatego, że my prawie sami staliśmy w tej wąskiej bocznej uliczce a biegnący byli na wyciągnięcie ręki i długo widoczni ... generalnie jednak takie doświadczenie polecam! A wszystko dzięki temu, że synowi zachciało się siku ;) I od tego czasu kojarzę coraz więcej nazwisk biegaczy..

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlatego właśnie podobali mi się "Urodzeni biegacze", bo tam było mnóstwo miejsca poświęconego zwykłym ludziom, którzy nie zrobili właściwie niczego szczególnego poza wstaniem z kanapy i założeniem trampek. Ludzie tacy jak Ty, ja, kobieta stojąca obok w tramwaju i pan ze smętną miną kwitnący w korku. Żadne z nas nie jest zawodowcem, ale każdy robi to dla siebie, nie dla nikogo innego.

    Masz rację pisząc, że nie pamiętamy rekordzisty świata na 10km - nas to w żaden sposób nie dotyczy. Bo ja pamiętam łzy szczęścia, kiedy w trzaskającym mrozie pobiłam swój rekord życiowy i poprawiłam wynik o prawie 3 minuty. Pamiętam jak stałam w oblodzonym od wydychanego powietrza buffie koło samochodu i nie mogłam przestać płakać, ściskając w dłoni pulsometr. I to wtedy ja byłam mistrzem, mimo że skulonym i schowanym za autem żeby nikt nie widział jak płaczę. Mimo że mojego nazwiska nikt nie zapamięta, nie będzie ono widniało w czołówce "generalki", to dla siebie jestem mistrzem. I życzę każdemu takiego przeżycia, bo daje ono więcej motywacji niż niejedna książka.

    Zaś co do numeru "23" mam taką fajną historię. Kilka lat temu, kiedy w mojej firmie było o połowę mniej pracowników, ktoś wpadł na pomysł żeby każdemu z nas, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, wręczyć w prezencie bluzę sportową. Bluza była czerwona, a na plecach miała nazwisko pracownika i numer. Numer był przydzielany w zależności od kolejności przyjścia do firmy. Mam bluzę ze swoim nazwiskiem, a pod spodem widnieje "23" :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Eee, a ja tam wiem jakie mniej więcej mają życiówki moi znajomi albo jakie chcą osiągnąć - i będę śledzić ich bieg na maratonie i 3mać kciuki za nich, bo to jest fajne. Lubię biegać dla siebie ale ten element podzielenia się emocjami biegowymi z innymi, znajomymi biegaczami bardzo mi pasuje :)

    OdpowiedzUsuń