17 października 2014

ultra-debiut w Maratonie Bieszczadzkim. Preludium do ultra-zemsty.

Cieszyłem się na Maraton Bieszczadzki jak dzieciak na gwiazdkę. Drugi koniec Polski, góry, ale przede wszystkim zero ciśnień, założeń, parcia. W dodatku debiut, a debiuty z reguły są epickie. Cieszyłem... a powinienem raczej się bać. Takim zwykłym zwierzęcym strachem, bać się tego co zamierzam sobie zrobić. Dobrze, że Iza dzisiaj przywiozła wino. Będzie łatwiej. Bo jak tu się na trzeźwo publicznie przyznać, że dostałem w ciry. Żeby deszczem pizgało albo wiatr wiał jakiś przekosmiczny. No choćbym sraczki dostał, to byłoby na co zrzucić, a tu nic. Nie ma się czym zasłonić. Trzeba spuścić głowę i powiedzieć sobie wprost, że zostałem pokonany przez Bieszczady.


Jak to pokonany? - zapytacie. Przecież medal masz, pokonałeś 53 km po górach i czas jak na ultra-debiut całkiem nie najgorszy. I 137 byłeś z 464, którzy ukończyli. No i w limicie czasowym z zapasem się zmieściłeś, a aż 24% startujących nie dało rady. I 1700 metrów w górę było i tyle samo w dół, a na twoim ostatnim maratonie w Poznaniu niecałe 200. Ano tak... to wszystko się zgadza, ale jednak coś tam gniecie. Nie do końca było tak jak sobie to wymarzyłem. Jest wkurw sportowy i chęć zemsty.

Maraton Bieszczadzki niszczył mnie kawałek po kawałku, stopniowo pokazując nowicjuszowi, gdzie jego miejsce w szeregu. Bezlitośnie kręcił mną jak marionetką. Był jak trener, który prosi żebyś pokazał jakie tam założenia sobie wymyśliłeś na ten bieg, po czym bierze kartkę z twoimi gryzmołami i bezpardonowo drze ją na kawałki śmiejąc ci się w twarz i mówiąc, że jesteś pacanem.

Najpierw do 10 kilometra dawał mi nadzieję, że w sumie nie będzie tak ciężko. Biegło się lekko i towarzysko. Tempo (zgodnie z założeniami) geriatryczne. Pogaduchy z Bo i Mistem. Trochę śmichów. Kilka sucharów. Pełen luz. Dookoła piękne lasy w żółto, czerwono, brązowych kolorach. Nad głową niebieskie niebo z białymi obłokami. Pod nogami asfalt i asfaltoszuter. Ciepło. Cudnie. Tylko kiedy będą te góry?

W końcu góry! Widać jak Bo oszukiwała podpierając się patykiem ;)
Doczekałem się! Od Przełęczy nad Roztokami dał mi radochę podejść i kosmicznie szybkich zbiegów. Aleś my szaleli z Bo! Wszyscy ścieżką, a my hajda przez krzaki, trawy i jeżyny. Tylko nóg sobie nie połamcie - krzyczeli za nami. Cudnie! Zium-zium - migali mi kolejni zawodnicy. Na podejściach rozsądnie, powoli, dawałem się wyprzedzać, ale gdy tylko było z górki rzucałem się pędem w nadziei, że nogi nadążą mielić grunt pod spodem. W mig zrozumiałem po co były te godziny ćwiczeń stabilizacyjnych na beretach. Moje kostki mi za to dziękowały. Nogi wyginały się to w lewo, to w prawo dzielnie walcząc z błotem, kamieniami, liśćmi i gałęziami. Uda piekły, ale głowa buzowała z radości. Wydawało się, że mógłbym tak bez końca. Taaa...

Od 30 kilometra dał mi solidny wycisk, fundując  podejście na Hyrlatę. 400 metrów różnicy poziomów na 3 kilometrach! Czaicie?! Po 30 kilometrach? Heloooł! Oj, wiedziałem już po co są mięśnie czworogłowe. Te trzy kilometry ciągnęły się w nieskończoność, a na ich końcu czekała ściana. Taka zwykła maratońska bomba, która zwala z nóg. Ciężko było się podnieść, ach ciężko. Żele, ani picie nie pomagały. Bardziej pomógłby masaż. Bąbelki w jacuzzi z fajną laską (gupie są  te myśli, jak wyczerpany organizm się buntuje hihi). Dreptałem tak sobie od czasu do czasu biegnąc, aż tu nagle zaczął się zbieg do Roztok Górnych. No nie mogłem się powstrzymać. Znowu leciałem na skręcenie karku tą wąską ścieżyną między półmetrowymi koleinami. Zium-zium. Znowu wyprzedzałem krzycząc dziękuję, tym którzy zrobili mi miejsce. Nie było już tego haju, bo było bardziej stromo i mocniej trzeba było hamować, ale i tak było fajnie. Ultra-fajnie!

Od Roztok dla odmiany pod górę. Najpierw po asfalcie, a potem szlakiem. Kiedy na kolejnym piekielnym podejściu na Okrąglik zobaczyłem tabliczkę 42 km, maraton odebrał mi wszystko. Miałem ochotę płakać. Gdybym wybrał się na miejski bieg - kończyłbym maraton. Kończyłyby się te męki. Finisz i ulga. Tu, w tym lesie zostało mi jeszcze 10 km do mety. Jakieś czterdzieści minut - pomyślałem przez chwilę, po czym sam do siebie zaśmiałem się gorzko w myślach. Czterdzieści byłoby po płaskim przy w pełni wypoczętym organizmie. Tutaj czekało mnie jeszcze sporo napierania. Byłem wściekły. Wkurzały mnie drzewa i las zasłaniające widoki. Irytowały trawy smagające nogi. Drażnili zawodnicy, którzy biegli za mną, jak i ci co byli przede mną. Nawet jak zostawałem sam nie widząc żadnego zawodnika, to też było źle, bo nie było na kim oka uwiesić. Wkurzali ludzie, którzy nam kibicowali. Pod górkę było fatalnie. Z górki źle, a po płaskim jeszcze gorzej. Wkurw totalny. Gdyby z moich oczu strzelały błyskawice, bieszczadzkie lasy by płonęły. Nie tak to sobie wyobrażałem. Miałem spokojnie i na luzie przebiec ten maraton z uśmiechem. Nie zakładałem walki na śmierć i życie. Nie przyjmowałem do wiadomości, że znowu styram się do nieprzytomności. Moje nogi przy każdej próbie biegu wyły serenady do księżyca i dawały wyraźny sygnał, że lada moment rozpadną się na pierdyliard kawałków. Nic poza marszem nie wchodziło w grę. Miałem nadzieję, że ktoś ukradł tabliczki z oznaczeniami kilometrów, ale nie... one po prostu zbliżały się tak wolno.

Przedstartowa radość pĄekipy (z Bo - run-bo.blogspot.com i Michałem - polasach.blogspot.com)

Potem przyszło coś jeszcze gorszego - apatia. Człapałem sobie jak turysta. Na widok zejść chciałem się położyć i kulać w dół. W dupie miałem czas, medal, wynik i cały świat dookoła. Chciałem tylko jednego. Żeby to się wreszcie skończyło! Teraz! Już! Natychmiast! Tylko, że tu nie ma tak prosto. Nie ma tramwajów, metra. Aut w górach też nie ma. Nie ma niczego. Nawet gdybym zszedł z trasy to nic bym nie zyskał. I tak musiałbym doczłapać się do Cisnej. Jeden pies.

Ostatni zbieg do Cisnej już nie był radością, ale biegłem. Schodzenie nie wchodziło w grę. Idąc nogi bolały dziesięć razy bardziej. Mięśnie paliły żywym ogniem. Nie zostało nic z radości prucia w dół. Była walka o dotarcie cało do mety. Jeszcze tylko mega błocko, strumyczek, na mostek i za chwilę koniec. Biegiem. Przecież nie wejdę na metę. Na koniec (to też mi odebrał gnój jeden) radość z finiszu, z dotarcia do mety.

Kiedy wieszano mi medal na szyi wiedziałem, że zapłaciłem frycowe górom, podobnie jak zapłaciłem je triathlonowi w debiucie. Następnym razem będę dużo lepiej przygotowany. Odbiorę co moje! Chcę krwi!

Łukasz - Mist, Marysia i Kitty ;)
Od biegu minęło pięć dni, a ja nadal czuję gdzie mam mięśnie w nogach. Solanki, basen i rozbieganie nic nie dały. Trzeba swoje wycierpieć.

Na dziś mogę dać ci jedną radę. Chcesz pobiegać na luzie? To jedź do parku, lasu, na plażę albo wyjdź na okoliczny chodnik wokół bloków. A co z górami? Oj nie! W góry nie jedziesz biegać. Jedziesz przeć naprzód bez patrzenia na tempo. Jedziesz się upodlić. Nurzać się we własnym bólu. Taplać się w bezsilności. Jedziesz doprowadzić się na granice własnych możliwości, by zaraz kilkukrotnie je przekroczyć. Zapomnij, że będzie łatwo. Nie myśl, że bieg z górki da ci wytchnienie. Nie będzie wytchnienia. Góry nie znają litości. Ty masz jedynie posuwać się dalej i dalej. Inaczej się pogrążysz i przepadniesz w otchłań usnutą z własnych planów, nadziei, założeń. Olej je i napieraj.

10 komentarzy:

  1. Oj, chyba było ciężko... ;-) Wybrać na pierwszy górski bieg dystans 53 km i to jeszcze w Bieszczadach? Podziwiam! I gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba najgorzej było wierzyć, że to będzie luźny start :-)

      Usuń
    2. Tyle czasu już biegasz, a wciąż kolega (i to nawet mniej doświadczony) musi Ci przypominać, że nie ma czegoś takiego jak "luźny start"? ;-)

      Usuń
  2. Ale wiesz co? Ja tam i tak Ci zazdraszczam.. ;) Góry to góry, swoje trzeba zapłacić. Zebrać doświadczenie, dostać po dupie i wrócić się zemścić :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Że też Ci się chciało przez całą Polskę jechać, żeby po lesie pobiegać? :-P Z drugiej strony, dobrze, że że Szczecina nie jesteś. Chociaż oni mają tam gdzie trenować pod biegi górskie. W każdym bądź razie, graty!

    OdpowiedzUsuń
  4. Auć! Znowu poczułam ten bieg czytając Twoją relację! Bolało, ale chyba było warto, nie? :) A zemsta będzie ultra słodka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było warto odebrać tę lekcję i zostać sprowadzonym na ziemię. Lubię jak ktoś mną czasem potrząśnie :)

      Usuń
  5. Hłe, hłe, niezła lekturka dla kogoś kto za 2 godziny jedzie właśnie w Bieszczady wziąć udział w biegu górskim - co prawda o wiele krótszym bo to Łemko 29, ale lajtowo zupełnie to też nie będzie. I też jakoś tak bardzo się nie stresowałam do tej pory, ale teraz to sie kurde blat boję tego nurzania się w bólu i taplania w bezsilności ;-) A dla ciebie gratulacje - wybrać sobie na debiut 53 km w takich warunkach to nie w kij pierdział ;-) Wrócisz mocniejszy !

    OdpowiedzUsuń
  6. Uśmiałam się do łez - to był też mój debiut w ultra, ale brak energii spowodował, że przybiegłam po limicie. Za to na drugi dzień poszłam w góry na wycieczkę: Wołosate, Halicz, Tarnica, Wołosate - było cudnie.

    OdpowiedzUsuń