23 listopada 2012

Grand Prix Gdyni w Biegach Ulicznych 2012 - podsumowanie

Cztery podejścia do dyszki na tej samej trasie w centrum Gdyni w ciągu jednego roku. Niby nuda, ale to były cztery całkowicie różne biegi. Zacznijmy od początku.

Bieg urodzinowy (25. lutego) – zwiało namiot

Mój debiut na dystansie 10 km. Jednocześnie pierwszy bieg uliczny w którym wziąłem udział. Nic jeszcze nie wiedziałem o bieganiu (co nie znaczy, że teraz wiem wiele więcej). Chciałem złamać pięćdziesiąt pięć minut, ale wziąłem sobie ten czas dosłownie z sufitu. Pogoda była dramatyczna. Przy kilku stopniach temperatury wiatr był tak silny, że nie pozwolił organizatorom na rozstawienie ogromnego namiotu. Po chwili bezruchu wszystko drętwiało. Pierwszy kilometr pod wiatr, na spokojnie i spojrzenie na zegarek, a tam czas – 4:53/km. „No gościu, jak tak będziesz grzał, to zdychasz po piątym kilometrze” – zadźwięczało w myślach. W podobnym tempie padały kolejne kilometry. Wejście na drugą pętlę na piątym kilometrze i ostry mroźny wiatr w twarz, który dosłownie zatrzymywał. Walka z dziadem przez blisko kilometr, gdzie szczęśliwie trasa z otwartego skweru skręca między kamienice. Od ósmego zacząłem przyspieszać. Sprint do mety. Zatrzymanie stopera - czas netto: 00:48:41. Medal i ucieczka do auta przed zimnem. W takich warunkach chyba nigdy jeszcze nie biegałem.

Bieg Europejski (12. maja) - życiówka

Kilometraż w nogach wzrósł. Doszły kolejne doświadczenia w biegach. Miałem chrapkę na złamanie czterdziestu pięciu minut. To miał być też probierz tego jak idą przygotowania pod półmaraton i o jaki wynik będę się mógł tam pokusić. Pierwsze kilometry mocno szarpane. Musiałem dużo wyprzedzać. Tempo skakało góra-dół. Pobocza, krawężniki i trawniki moje. Powód: znowu źle się ustawiłem na starcie. Zdecydowanie za daleko jak na planowane tempo. Mocno to odczułem na ostatnich kilometrach. Na ostatniej prostej zaczęło mi brakować tchu w piersiach. Jeszcze tylko ten cholerny bruk na skwerze i meta. Czas - 00:44:22. Moja do tej pory obowiązująca życiówka na tym dystansie.

 

Nocny Bieg Świętojański (7. lipca) – ulewa i prywatny pacemaker

Ulewa, która przeszła nad Trójmiastem na godzinę przed startem skutecznie utrudniła dojazd do Gdyni. Potem rozegrał się słynny dramat z odbiorem pakietów startowych, chociaż przyznaję, że ja nie miałem takich problemów. Bieg był dla mnie nowością z dwóch względów: pierwszy raz startowałem w nocy i pierwszy raz biegłem jako prywatny pacemaker. Maciek postawił sobie za cel, że złamie godzinę, a ja zaoferowałem, że mu w tym pomogę.  Początek trochę zbyt ambitnie, ale za punkt honoru wzięliśmy, że nie damy się zdublować. Udało się, choć poszło o sekundy. Pierwszą piątkę zrobiliśmy w 29:30 z groszami. Na drugiej miałem wrażenie, że strasznie się wleczemy, ale zegarek pokazywał co innego. Ostatecznie Maciek wpada na metę z czasem 00:58:33  netto. Ja sekundę za nim. Cel osiągnięty.

 

Bieg Niepodległości (11. listopada) - kuternoga

Rocznicę odzyskania niepodległości zdecydowałem się uczcić biegając (zobacz też Niepodległościowa stylówa). Żaden wyszukany sposób, ale nic lepszego nie wymyśliłem. Ucztowanie miało być tym większe, że po dobrym wyniku w Maratonie Warszawskim liczyłem na nową życiówkę. Marzenia prysły wraz z kontuzją kolana. Ortopeda co prawda nie zabronił mi biegać, ale jednocześnie przestrzegł, że w dużej intensywności jest ono niewskazane. Tym samym start w Gdyni potraktowałem czysto rekreacyjnie. Pomimo blisko dwa razy większej liczby startujących nie odczułem większego tłoku na trasie. Przez pierwsze kilometry trzymałem tempo około pięciu minut. Kolano dawało radę. Delikatnie przyspieszyłem. Pomimo ewidentnego roztrenowania organizm posłuchał. Żadnych niepokojących sygnałów. Spróbowałem więc jeszcze ostrzej pocisnąć. Jednak przy każdej próbie mocniejszego szarpnięcia kolano dawało ostro w kość. No nic, trzeba słuchać lekarza i trzymać się rekreacji. Przekroczenie mety nie dało mi żadnej satysfakcji, ale Grand Prix mam zaliczone. Wynik 00:48:42.

Medale z całego cyklu tworzą układankę, a konkretnie piramidę. Ze złożeniem łatwo nie było, ale w końcu się udało. Oto efekt:


Ciekawe co organizatorzy wymyślą na przyszły rok, bo Gdyńskie Grand Prix na dobre wpisało się do mojego kalendarza imprez. Wam też polecam, rezerwujcie sobie terminy.


3 komentarze:

  1. bardzo fajny pomysł z tymi medalami mieli. dodatkowa mobilizacja żeby w każdym biegu z tego cyklu wziąć udział.

    ciekaw jestem czy inne miasta są równie pomysłowe. może powinieneś zobaczyć jak to się robi gdzie indziej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może masz rację. Muszę poszukać czegoś na Pomorzu, bo jeździć np. do Poznania, czy Warszawy cztery razy w roku, żeby przebiec 10 km jakoś mi się nie chce :)

      Usuń
  2. mega medale, zazdroszczę :) szkoda że trochę daleko bo inaczej bym się skusił nowym roku.

    OdpowiedzUsuń