24 września 2012

Mój pierwszy raz... z żelem energetycznym

Po ostatnim długim wybieganiu, gdzie końcowe kilometry były istną mordęgą postanowiłem przetestować działanie żeli energetycznych. Lepiej mieć coś w zanadrzu, na wypadek gdybym na maratonie potrzebował koła ratunkowego. Żel kupiłem w pobliskim sklepie z odżywkami. Wybór padł na Vitarade Energy Gel. Nie był to trudny wybór, bo pan akurat nie miał nic innego :)

Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Zgrabne, czarne opakowanie z żółtym V. Estetyka ponad wszystko. W końcu jemy oczami. Po otwarciu torebki już tak miło nie jest. Żel wyglądem i konsystencją przypomina raczej krochmal domowej roboty. "To nie ma wyglądać. To ma działać." - pomyślałem sobie i spróbowałem. Schabowy z kapustą od mamy, to nie jest, ale da się zjeść bez obrzydzenia. Mocno wyczuwalny był kwasek cytrynowy. Smak określiłbym jako podobny izotoników, tylko bardziej mdły.

Pamiętając o wszystkich ostrzeżeniach na temat tego, że żel i soki żołądkowe mogą się nie polubić, na test wybrałem trening w trakcie którego mam zaplanowane 10 kilometrów w drugim zakresie, co w moim przypadku oznacza tempo około 4:50. Efekty wspomnianego konfliktu mogą być "kwieciste", zwłaszcza u osób, które nigdy nie przyjmowały takich substancji (patrz ja). Ale co tam! Jak testować, to w warunkach ekstremalnych. W końcu maraton to też jakieś ekstremum. Wybrałem jednak trasę po polach i skrajem lasu, żeby w razie awarii mieć się gdzie schować.


Żel zjadłem tuż przed wybiegnięciem. Początek biegu, jak zwykle w moim przypadku dramatyczny. Pomimo wcześniejszej rozgrzewki (może niezbyt intensywnej, ale jednak) przez pierwsze piętnaście minut każdy mięsień prosi żebym wrócił do domu. Jak maszyneria już się przyzwyczai, to idzie bez problemu. Gdy poczułem, że jestem rozgrzany przyspieszyłem. Spokojnie pokonałem zaplanowaną dyszkę nie odczuwając większej różnicy między początkiem i końcem. Mój żołądek w żaden sposób nie zasygnalizował, że coś mu się nie podoba.

Po pokonaniu dwunastu kilometrów czułem się tak dobrze i miałem takiego kopa, że stwierdziłem że wydłużę sobie trasę i zamiast pięciuset metrów zrobię jeszcze dwa kilometry. Jest to o tyle ciekawe, że przez ostatnie trzy tygodnie kończyłem trening z kołaczącym się po głowie "byle do domu jak najkrótszą drogą". Tu nagle zebrało mi się na jakieś wycieczki. Nawet po wydłużeniu trasy do domu przybiegłem rześki, pomimo tego, że łącznie wyszło 14.4 km. Mało co nie zaproponowałem żonie, że mieszkanie posprzątam, ale w porę się opamiętałem. Ciekawe, czy ten przypływ energii to efekt działania żelu, czy raczej efekt psychologiczny. Pewnie dowiem się dopiero po kilkukrotnym zastosowaniu takiego specyfiku.

Można więc powiedzieć, że mam swój dopalacz na maraton. Wszystko ładnie i pięknie, tylko gdzie ja sobie schowam ten żel, skoro spodenki w których zamierzałem biec nie mają kieszonek. Może poza tą małą na prezerwatywę. Swoją drogą, kto wymyślił, że jedyną kieszonką w spodenkach do biegania będzie ta na prezerwatywę? (sic!) Cóż... w takim razie będę musiał powierzyć żonie misję "wyszukać i wręczyć". W końcu nie samym kibicowaniem człowiek żyje ;)
---
Chcesz wiedzieć jak żel sprawdził się na maratonie? Przeczytaj "Zostałem mężczyzną, czyli mój pierwszy maraton."

1 komentarz:

  1. Muszę też taki żel przetestować. Ostatnie doświadczenia z Vitargo w płynie pokazały, że ratunku szukać mogę chyba tylko w żelach... ;)

    OdpowiedzUsuń