9 stycznia 2015

Hajlajtsy 2014

Nie będzie podsumowania. Chwalenia się sukcesami. Nie będzie rozbierania na elementy pierwsze sukcesów i porażek. Analizowania przyczyn, biczowania się i obietnic poprawy. 2014 to był naprawdę klawy rok. W trakcie jakoś tego nie dostrzegałem, ale z odpowiedniej perspektywy nabrał właściwej fajności. Zapraszam Was na podróż przez migawki z mojej głowy. Szybki przegląd tego co najbardziej utkwiło mi w pamięci w 2014 roku.

#lovetriathlon
 
Ogromne WOW zeszłego sezonu nie przybladło w tym ani na moment. Kto raz prześpi się z kobietą, ten już nie chce sypiać z własną ręką. Tak zakładam, choć naturalnie nie odmawiam Wam prawa do własnego zdania ;) Dość jednak tych żartów. Mam ciągły głód tego sportu, a w zasadzie trzech sportów. Cały czas mam chęć trenować i nawet nie muszę ze sobą specjalnie walczyć, żeby wyjść na trening. W triathlonie nie ma nudy i to jest chyba to co cały czas mnie w nim kręci.
Triathlon to jest sport, który odpowiada na wszystkie potrzeby współczesnego mężczyzny. Jest w nim wysiłek fizyczny do mroczków przed oczami. Jest gadżeciarstwo na poziomie o jakim inne dyscypliny mogą pomarzyć. Jest też i zmienność, która nie pozwala znudzić się zbyt szybko.


#imszybciejjedziesztymszybciejjedziesz

Dzięki triathlonowi cały czas poznaję kolarstwo i jak się zdaje coraz bardziej się lubimy. Chociaż jeszcze nie wszystko ogarniam (jak się ubrać stylowo; kiedy jechać na coffee brake'a itp.) i noga nie podaje jak trzeba, to (proszę się nie śmiać) zrobiłem swój pierwszy tysiąc kilometrów na szosie w jednym sezonie. Odkryłem też, że można wytrzymać trzy godziny w siodle i mieć z tego przyjemność. Doświadczyłem jak zróżnicowanym podłożem jest asfalt i że jazda po jednym cieszy jak gwiazdkowe prezenty, a po innym lecisz do dentysty sprawdzać, czy masz wszystkie plomby. Odkryłem też urok okolicy bliższej i dalszej (nie wiedziałem, że takie piękne tereny mam wokół). Wstawmy w tym miejscu "ach" pełne zachwytu. Bez wątpienia w kolejnym sezonie chciałbym popedałować więcej.

#bieganiepogórach

Góry i lasy. Dostałem tam najsroższy łomot tego roku (ultra-debiut w Maratonie Bieszczadzkim. Preludium do ultra-zemsty.). Mam niewiele przyjemnych wspomnień z samego biegu. I co zrobiłem w grudniu? Zapisałem się na jeszcze dłuższy bieg po górach - Bieg Rzeźnika. Już sam nie wiem... Zaczyna to przypominać pamiętnik masochisty. Syndrom jak z oglądaniem horrorów. Cykasz się przez pół filmu. Zachodzisz w głowę "po co ci to?". Zasłaniasz poduszką oczy na co straszniejszych scenach i obiecujesz sobie, że nigdy więcej. A potem oglądasz kolejny.

#trenujęniekoksuję

Wszystkie tegoroczne rezultaty sportowe osiągnąłem bez żadnych wspomagaczy z puszek w postaci białek, odżywek, wungli itp. Sama natura. Sporo się dowiedziałem o jedzeniu i odżywianiu. Już wiem co to białka i węglowodany, a nawet aminokwasy (no serio!). Mam nadzieję tę wiedzę pogłębić i jeszcze lepiej spożytkować w przyszłym sezonie. Jedyne z czego korzystałem to żele podczas zawodów i trwających ponad dwie godziny treningów, ale zapijałem je wodą, a nie iso, więc grzech jakby mniejszy ;) 

#smashingpąpkinsforever

Zaczęło się niewinnie. Jakieś pĄpeczki. Rywalizacja z drużyną Obozów Biegowych w tym kto pierwszy wpĄpuje się na Everest. Takie tam zabawy. A potem... to już poszło jak lawina. Okrążyliśmy ziemię za pomocą pĄpek i brzÓchów, wspinaliśmy się na najwyższe wieżowce Warszawy, rywalizowaliśmy z Biegam bo mnie ludzkość wkurwia w ramach pĄkurwionego maratonu. Przede wszystkim jednak udało się stworzyć niesamowicie fajną drużynę, której historię piszą ludzie uśmiechnięci i pozytywnie zakręceni. Jestem przekonany, że Krasus, Bo i Wybiegany mają z tego równie dużo frajdy co ja. Tysiące maili, kipiących pomysłami, które wymieniliśmy między sobą dały niesamowity efekt, a to jeszcze nie koniec. Właśnie kombinujemy jaką to nową zabawą uraczyć wszystkich pĄpkinsów! (szczegóły wkrótce). "Ojciec założyciel" Smashing Pąpkins, to brzmi dumnie.

#lichecyfry 

W liczbach ten sezon nie wyglądał jakoś bardzo imponująco. Może komuś, kto zaczyna, to się może wydawać dużo, ale uwierzcie mi, że dużo to pojęcie względne. 244 godziny 18 minut 48 sekund w czasie których:
1369 km przebiegłem
1166 km przejechałem na rowerze
62 km przepłynąłem
Do tego doszły jeszcze: jazda na trenażerze, ćwiczenia ogólnorozwojowe i rozciągające. Ważniejsze niż postrzeganie dużo-mało jest patrzenie na to, co się udało z takich objętości treningowych wycisnąć. W tym miejscu na moich ustach pojawia się uśmiech. Szczery uśmiech zadowolenia :)



W trakcie Półmaratonu św. Mikołajów naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Trzy lata temu bieg na wynik 1:45 był na granicy moich możliwości. Dzisiaj to bieg na luzie w czasie którego mam czas na podsumowania, przemyślenia. Ciekawe jak daleko jeszcze się ta granica przesunie. To pytanie wiąże się wprost z planami na przyszły rok. Niektóre już ujawniłem na facebooku, czy wyżej jak choćby plan startu w Rzeźniku innych jeszcze nie. Więcej już wkrótce, stay pĄped.

3 komentarze:

  1. Nie wiem, czy triathlon to jest sport, który odpowiada na wszystkie potrzeby współczesnej kobiety, ale odczucia z nim związane mam identyczne jak Ty ;)
    Gratuluję udanego roku i życzę jeszcze więcej hajlatsów w nadchodzącym sezonie! I do ZO w Przechlewie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Spotkałem już takich, którzy nie wierzą, że można przebiec maraton nie pijąc izo po drodze. Jak widać można ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. nic dodać nic ująć w tym co piszesz. nie ma co, ostro się wkręciłeś. tak trzymaj i powodzenia w 2015!

    OdpowiedzUsuń