3 kwietnia 2015

Karty na stół


X Półmaraton Warszawski. Impreza wielka jak nowy ajfon. 14 tysięcy ludzi. Wśród nich ja. Mały chłopiec, przed dużym sprawdzianem. Atmosfera jak przed sesją na studiach. Żarty uśmiechy, ale w gruncie rzeczy tylko strugamy takich wyluzowanych. Ja przynajmniej strugam. Na zewnątrz fafarafa, a w rzeczywistości poślady zwarte, źrenice jak u kota na polowaniu, czujność ważki na poziomie trzecim. Nie ma co się dziwić, bo w przeciwieństwie do sesji nie poświęciłem na to dwóch ostatnich nocy, a miesiące, w trakcie których padało, wiało, było zimno, ciemno i ogólnie syf. Każdy z nas w tym syfie trenował. Z mniejszym lub większym zaangażowaniem wychodził na treningi. Obsiewał swoje poletko zwane kondycją lub formą, by dzisiaj zebrać plony. Chce wypaść jak najlepiej. Chce się sprawdzić.

Dla mnie to sprawdzian przed maratonem w Gdańsku, a jednocześnie chęć zweryfikowania tego co udało się wypracować w zimie. Zimie, której tym razem nie przewaletowałem. Do tej pory zimą kołdra o poranku i dobry film lub książka wieczorem przyciągały bardziej niż wieczna ciemność za oknem. Od listopada, do końca marca czuję się jak kret. Wstaję rano i widzę czarną plamę za szybą. Potem praca. Wyjście do domu i... znowu czarna plama. Gorzej mają chyba tylko górnicy, bo ci nawet przez okno w pracy nie widzą jasnego nieba. Ogólnie rzecz ujmując językiem elit: "chuj, dupa i kamieni kupa".

Jednak nie tym razem. Tej zimy było inaczej. Były długie rozbiegania w pĄpkinsowym towarzystwie (dzięki Sobmar). Były rytmy, drugie zakresy i cała ta terminologia, która niebiegaczom nic nie mówi i tylko wkurza jak rozmowy informatyków. To wszystko było wdrożone. Były prawdziwe treningi, a nie truchtanie wokół bloku. Takie prawdziwe, bez opieprzania się. Nie wierzycie? Wszystko jest na zdjęciach i endo ;) Nawet pływanie odpuściłem na rzecz większej ilości treningów biegowych (ależ tęsknię za szumem bąbelków). Zdecydowanie pierwsza edycja maratonu w Gdańsku stała się najważniejszym dla mnie startem pierwszej połowy tego roku. Zyskała jeszcze bardziej po niepomyślnym losowaniu na Bieg Rzeźnika. Siłą rozpędu zyskał też na znaczeniu i warszawski półmaraton. I jeszcze te 22 sekundy, których zabrakło w październiku żeby złamać półtorej godziny, piły jak kamyk w bucie. No bo co to za życiówka 1:30:22. Przecież nawet w marketowych promocjach wiedzą, że z tyłu musi być dziewiątka. A u mnie? Najpierw 1/2 IM w 5:10:09, potem ten nieszczęsny półmaraton, a teraz w lutym jeszcze dycha w 40:42. Za dużo tych kamyków. Trzeba było wreszcie opróżnić sportowe ciżemki, bo jeszcze jeden taki występ i zaczęłyby mi się pęcherze robić.

Kto skończył ten pĄpuje. Kto wypĄpował, ten kibicuje. - zdj. MCh KeepRunning.pl / Wybiegany  / Krasus

Tym razem też niewiele brakowało, ale się udało. Ci co mają fejsa <klik> i insta <klik> już wiedzą od niedzieli. 1:29:50. Chciał jednak chłopiec ciut lepiej, ale się prowincjał pogubił w dużym mieście i wyszedł tylko (i aż) plan minimum. Jest radość i wiara w to, że może być będzie jeszcze szybciej, bo jeżeli na mecie miałem choćby cień wątpliwości, czy dałem z siebie wszystko na Półmaratonie Warszawskim, to kowbojski chód, walka o wejście po schodach i siadanie na sedesie na raty trzymając się choćby wieszaka na papier toaletowy, które uprawiałem przez następne dwa dni, uświadomiły mi, że to był absolutny maks tego na co było mnie stać. To był dobry bieg. Jednak aby był jeszcze lepszy muszę poprawić i pamiętać o kilku rzeczach:

Jedzenie i picie.
Stoliki turystyczne sobie na osiedlowych uliczkach porozkładam i strefy bufetowe będę ćwiczył, bo tempo na kilometrach gdzie jadłem i piłem spadało aż o 5 sekund! Pewnie niejeden pomyśli, że 5 sekund to nic. Niby to mało, ale odrobienie potem tych 10 sekund, to nie  prościzna jak w kij dmuchnąć, bo trzeba o tyle przyspieszyć. Jak się z kolei idzie na maksa, to z czego wykrzesać jeszcze siły na przyspieszenie?

Regeneracja
Gdzie są moje czwórki? Kto mi zapieprzył uda? Myśl, która kołatała mi się przez ostatnie 2 km biegu. Grzebiesz stopą - elegancko!, potem łydka - sprężyście!, a dalej... no właśnie... nie było dalej. Pustka. Nic. Odzyskałem je za linią mety w momencie jak zaczęły się nerwowo kurczyć powodując niemiłosierny ból sprawiedliwie obdzielając nim raz lewą, raz prawą nogę. Jednak 4 godziny na nartach poprawione 10 km na biegówkach, to nie jest trening regeneracyjny. Zakwasy po tym wypadzie zeszły mi w środę, a poprawiłem je mocnym treningiem w czwartek i sobotnim truchtaniem na którym zajechałem Krasusa (ten żart zaczyna już mieć brodę). Starzeję się. Kiedyś... może lepiej nie mówić jak było kiedyś. Następnym razem tylko kapcie i leżenie (a ja tak pięknie leżę...). Ze skrajności w skrajność. A co!

Skoro już tak wszystko wiem, taki jestem zmotywowany, zacięty i niby wszystko mam przemyślane, to czas przełożyć słowa na czyny. Za te pęcherze co mi się tydzień goiły po Poznaniu, za te paznokcie co mi poschodziły po Warszawie. Maratonie, mam ochotę ci wpier.....ć.

4 komentarze:

  1. Gratki - taki dziewiątkowy wynik smakuje najlepiej :) ja za tydzień w Wiedniu spróbuję coś podobnego wykręcić i spodziewam się podobnych przejść przed, w trakcie i po biegu :)
    W Gdańsku też się spotkamy - na ile celujesz? Może razem będziemy biec..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Celuję między 3:15, a 3:10. Im bliżej 3:10 tym lepiej :) A ty?

      Usuń
  2. Słusznie! Pokaż temu maratonowi już w pierwszej jego edycji gdzie jego miejsce. Niech se nie myśli! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super relacja i super wynik,oby tak dalej

    OdpowiedzUsuń