16 kwietnia 2016

Randka z przyzwoitką - Półmaraton Warszawski

Ale zdupiłem. Spóźniłem się. Jak nic. Spóźniłem się, a on już poszedł na start. Za dużo luzu. Luźna rozgrzewka z Krasusuem. Luźne gadki z pĄpkinsami. Nawet Rav wyjątkowo wyluzowany. Luźnym krokiem do depozytu. A teraz masz babo placek! Jak ja go teraz znajdę w tym kilkunastotysięcznym tłumie? Rozglądam się nerwowo, to w prawo, to w lewo szukając pĄpkinsowej koszulki, ale nigdzie nie widzę Radzia. Trochę się spóźniłem. Kurcze, ale chyba nie tyle, żeby na mnie nie poczekać?! Nagle robi mi się przykro, choć nie znamy się dobrze. W zasadzie jeśli postrzegać znajomość tradycyjnie, to znamy się od pół godziny, bo wtedy uścisnęliśmy sobie dłonie i wymieniliśmy na pokaz przed resztą ekipy groźne spojrzenia. Groźne, bo mam się z Radkiem ścigać. Pierwszy raz odkąd biegam wpadłem na pomysł, że będę się z kimś bezpośrednio ścigał. Nie z czasem, własnymi słabościami i innymi takimi, tylko z kolegą z pĄdrużyny. Ramię w ramię. Na jednym biegu. Na śmierć i życie, a dokładnie to na to kto kogo będzie nosić na mecie.


Stoję z tym swoim smutkiem, jak dziecko które orientuje się, że w czasie gdy gapiło się na sklepową witrynę rodzice zniknęli mu z oczu. Wokół migają tylko obce, anonimowe postacie. Jestem duży więc nie płaczę, tylko człapię na linię startu. I jakoś tak mi ciężko. Tak liczyłem na tę rywalizację. Bo prawda jest jednak taka, że ta rywalizacja jest nam potrzebna. Rzucamy się bowiem na złamanie jednej godziny i dwudziestu sześciu minut w półmaratonie. Dla każdego z nas to poprawa o kilka minut w stosunku do dotychczasowych wyników, a ta rywalizacja, mobilizuje i wprowadza spokój, którego tak bardzo potrzebuję biegnąc. 

Jeden dla drugiego jest przyzwoitką. Idziemy bowiem na randkę z panną w postaci półmaratonu. A jest to panna na której bardzo nam zależy. Ładna i z dobrego domu. Dłuższy czas się na to spotkanie szykowaliśmy. Pięknie się każdy z nas odpicował. Buciki wypastował. Brylantynę na włos nałożył. Wąs przystrzygł. Galantne z nas chłopaki. Nawet się wodą kolońską opryskaliśmy, żeby panna nie pomyślała, że my tacy ostatni.  Spotkanie ma być z klasą i na poziomie od początku do końca, nie zaś jak to się często zdarzało żywioł, chwytanie za tyłek i nadmierne picie, a w efekcie końcowym obicie mordy przez ojca panienki.
Różowy kartel opanowuje Warszawę.

Mamy być z Radkiem dla siebie hamulcowymi, którzy ukrócą szarpanie tempa i inne przypały na trasie. Jednym słowem mamy się wzajemnie kontrolować, żeby żaden z nas nic głupiego nie wywinął, bo nawet jeden drobny błąd może sprawić, że plan się nie powiedzie. Biegniemy bowiem na wynik na granicy naszych możliwości. Jednocześnie mamy być motywatorami, kiedy przyjdzie gorszy moment, a on przyjdzie na pewno, bo mają w tej Warszawie jakąś magiczną Belwederską i złośliwie zbudowali hultaje tę Belwederską na samym końcu trasy półmaratonu. 

Lepszy niż zegarek

Pewnie moglibyście powiedzieć, że przecież od tego jest zegarek. I pewnie mielibyście rację, ale w moim przypadku zegarek działa odwrotnie. Wprowadza nadmierną nerwowość. Kiedy widzę na ekranie, że tempo spada przyspieszam, ale przyspieszam ponad miarę prując naprzód jakby goniło mnie stado lwów. Kiedy tempo jest zbyt szybkie zwalniam wlokąc się jak furmanka z węglem. To wszystko kończy się zazwyczaj katastrofalnie, jak choćby zeszłej wiosny w Warszawie, gdzie zacząłem mocno, szarpałem tempo jak początkujący kierowca, który ma problem z wyczuciem gazu, po to by na ostatnich kilometrach dać się wyprzedzić Damianowi

Mało kto wie, ale swój dotychczas najlepszy wynik w półmaratonie nabiegałem bez zegarka. Na jesieni zeszłego roku w Gdańsku. Zwyczajnie nie włączył się. Ja mu „on”, czy „power”, a ten mieli ekran startowy i nic. No to jeszcze raz. I jeszcze. I bez skutku. Postanowiłem więc stanąć kawałek za pacemakerami na 1:30 i trzymać się ich tak długo jak się da. Dało się do szesnastego kilometra, gdzie ich doszedłem, a na dwudziestym wyprzedziłem. Na metę wpadłem poprawiając swój najlepszy wynik w półmaratonie o ponad 40 sekund z poczuciem, że mogłem pobiec mocniej i złamać barierę godziny i dwudziestu ośmiu minut.

Takiego samego spokoju potrzebowałem też w Warszawie i ten spokój miał mi dać Radek, ale go nie ma. Wszedłem więc do swojej strefy startowej, już bez większej nadziei wypatrując w tłumie biegaczy charakterystycznej twarzy Radzia. I nagle jest. Kilka rzędów przede mną na plecach jednego z biegaczy czytam „Radziu”. Rzucam się więc przez tłum. Przepycham biegaczy. Przepraszam. Sory. Pardon. I już jestem. Ja się uśmiecham. On się uśmiecha. Jest jeszcze kolega Radka – Łukasz, jako jeszcze jedno zabezpieczenie. Teraz już musi się udać. 

Realizujemy plan

Podobno na początku zawsze grają jakieś piosenki. Ja ich jednak nigdy nie słyszę. Zawsze jestem wyłączony. Mózg działa w żołnierskim drylu, wyznaczającym pierwsze zadania: trzymać tempo, nie rwać, nie skakać, nie wypierdzielić się, trzymać tempo. Tak cały czas od nowa. Biegniemy równo. Tam gdzie któryś z nas rwie krzyczymy sobie „Hola! Hola! Amigo” albo „prrr…” albo zwyczajnie „Ej kurwa! Gdzie tak pędzisz?”. Jak któryś zaczyna zostawać, to wie, że musi przyspieszyć. Mijają kolejne kilometry. Plan udaje się pięknie realizować, bo tempo cały czas z minimalnym 2-3 sekundowym zapasem. Jednak zegarek pika kilometry coraz dalej od flag w których wyznaczył je organizator. Bez paniki robimy swoje. Jest równo i szybko jak miało być. Na wodopojach współpracujemy. Nie dzieje się nic. No może z jednym wyjątkiem. Kiedy zauważamy pĄpkibicki: Izę, Justynę i Magdę, to jakby ktoś włączył nam podtlenek azotu w zadkach. Przez kolejne sto metrów ciśniemy każdy krok na maksa urządzając sobie na ich wysokości fotofinisz, żeby zaraz wrócić do trzymania tempa. I tak aż do miejsca gdzie wybiegamy z Parku Łazienkowskiego. Do mety zostają dwa kilometry. Zaczyna się ściganie.

Od tego momentu zaczyna się ściganie / fot. wiowaw.pl


Zaczynamy ściganie

Od tego miejsca jedziemy tyle ile fabryka dała. Taktyka którą przyjąłem mówi, że podbieg na Belwederskiej na maksa, czyli generalnie nie zwolnić, a potem długa prosta idealna żeby przyspieszyć. Sto pińdziesiont procent normy. Radek zostaje gdzieś za moimi plecami, a ja cisnę podbieg. Najpierw Ewa, potem Bela drą się na mnie z chodnika. Wydaje mi się, że idzie ciężko, ale chyba innym jest ciężej, bo niespodziewanie zostaję <fanfary> Mistrzem Polski Smashing Pąpkins Podbiegu na Belwederskiej :D Prosta do wyrzygu. Na 200 metrów przed metą już wiem, że się nie uda. Minimalnie ale jednak. Linia. Stoper. 1:26:22. 

Oczekiwanie na Radka, który wpada równo w dwudziestej siódmej minucie. Damian kolejną chwilę za nim.
Nie udało się, ale mimo to uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. Przepełnia mnie poczucie mocy i dobrze wykonanego zadania. Kiedy deklarowałem na jesieni, że poprawię się z 1:29:10 na 1:25:59 sam w to nie do końca wierzyłem, a prawie się udało. Te dwadzieścia sekund to margines. Minimalny taktyczny błąd. Jedna sekunda na każdym kilometrze. W nogach czuję, to samo co czułem na jesieni w Gdańsku. Mogłem szybciej. Jest rezerwa, która daje satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Te dwadzieścia sekund nie jest ważne, bo ten półmaraton to zaledwie etap na drodze. Drodze do czegoś znacznie większego, o czym napiszę już wkrótce.

Dla takich rywalizacji warto się ścigać. Nie ważne czy nosisz, czy jesteś noszony :)

_______________________
MOŻESZ MNIE TEŻ ZNALEŹĆ NA FACEBOOKu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz